• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Czy we wrześniu 1939 roku Polacy mogli zatopić pancernik "Schleswig-Holstein"?

Jan Szkudliński
1 września 2020 (artykuł sprzed 3 lat) 
Najnowszy artykuł na ten temat Zaginiony dowódca Szkarłatnej Nierządnicy
Schleswig-Holstein ostrzeliwujący 1 września 1939 polskie pozycje na Westerplatte. Schleswig-Holstein ostrzeliwujący 1 września 1939 polskie pozycje na Westerplatte.

Dlaczego we wrześniu 1939 roku Polacy nie próbowali zatopić ostrzeliwującego Westerplatte, Gdynię i Hel pancernika Schleswig-Holstein przy pomocy okrętów podwodnych lub bombowców PZL-37 Łoś?



"Schleswig Holstein" nie był w 1939 roku okrętem nowoczesnym. Planując działania przeciwko Polsce w 1939 roku, Niemcy większość swych sił morskich pozostawili w bazach nad Morzem Północnym lub też rozmieścili je na Atlantyku w roli "rajderów" celem atakowania żeglugi brytyjskiej i francuskiej. Choć włączenie się Wielkiej Brytanii i Francji do wojny po planowanym ataku na Polskę wcale nie było pewne, niemieccy planiści przygotowywali się na tę ewentualność.

Przeciw polskiemu Wybrzeżu i siłom polskiej Marynarki Wojennej wystawiono siły lekkie, choć dysponujące przytłaczającą przewagą, która wzrosła jeszcze po odejściu niszczycieli "Grom", "Burza" i "Błyskawica" na wody brytyjskie.

Westerplatte przed i po wojnie - zobacz stare i aktualne zdjęcia



Także do walk na Wybrzeżu Niemcy skierowali siły w większości drugorzędnej jakości, słabiej uzbrojone i wyposażone i słabiej wyszkolone niż "pierwszy garnitur" Wehrmachtu uderzający w serce Polski. Dlatego wsparcie wciąż skutecznej artylerii "Schleswiga" odgrywało znaczną rolę.

"Schleswig Holstein" miał silne uzbrojenie artyleryjskie, w postaci czterech dział 280 milimetrów, umieszczonych w dwóch wieżach działowych, dziobowej i rufowej, - oraz, po przezbrojeniu, 10 dział 150 mm na burtach.

Rola Schleswiga-Holsteina w walkach na Pomorzu



Salwa artylerii głównej "Schleswiga" na Westerplatte zapoczątkowała wojnę i wywarła wielkie wrażenie na obrońcach; niektórzy zapamiętali kilkuminutową nawałę jego artylerii głównej jako kilkudziesięciominutowe piekło. To działa "Schleswiga" zburzyły rankiem 7 września Wartownię nr 2, co skłoniło mjr. Sucharskiego do wydania kategorycznego rozkazu o kapitulacji.

"Schleswig" wspierał ogniem oddziały niemieckie na kierunku gdyńskim. Okręt ostrzeliwał pozycje polskie na Oksywiu (moja babcia, która wówczas z rodziną kryła się w ziemnym schronie na Obłużu, pamięta do dziś złowrogi gwizd ciężkich pocisków "Schleswiga", huk i wstrząs eksplozji oraz osypujący się ze ścian lichego schronu piach. Tylko stoicki spokój mojego pradziadka, który był pod Verdun i nad Sommą, pozwalał jej to przetrwać).

Schleswig-Holstein ostrzeliwujący polskie pozycje w Gdyni z terenu portu w Gdańsku. Pierwsze dni września 1939 r. Schleswig-Holstein ostrzeliwujący polskie pozycje w Gdyni z terenu portu w Gdańsku. Pierwsze dni września 1939 r.
Po upadku Kępy Oksywskiej "Schleswig" wraz z bliźniaczym "Schlesienem" dwukrotnie wymieniał ogień z baterią im. Laskowskiego na Helu. Siłą rzeczy to "Schleswig" wydawał się jednym z najsilniejszych elementów niemieckiej machiny wojennej atakującej polskie Wybrzeże. To "Schleswig" też widniał na niemieckich materiałach propagandowych z ataku na Westerplatte, i dzisiaj widzimy ten okręt w dużej części przekazów medialnych z okazji rocznicy 1 września.

Stąd rodzi się pytanie: dlaczego siły polskie nie podjęły żadnej próby jego zniszczenia?

Ciekawostką jest fakt, że - jak wynika z relacji oficera łącznikowego Marynarki Wojennej przy kwaterze głównej - naczelny wódz, marsz. Rydz Śmigły, tylko raz podczas całej kampanii zainteresował się tym, co dzieje się na Wybrzeżu. Otóż pewnego dnia niespodziewanie zapytał, dlaczego okręty podwodne nie próbowały wejść do gdańskiego portu i zatopić "Schleswiga". Jak widać, już wówczas widziano w zniszczeniu tego okrętu znaczny sukces propagandowy.

Fotomapa Westerplatte. Na odbitce czerwonym kolorem zaznaczono m.in. wartownie, Nowe Koszary, Elektrownię oraz strzelnicę.
Fotomapa Westerplatte. Na odbitce czerwonym kolorem zaznaczono m.in. wartownie, Nowe Koszary, Elektrownię oraz strzelnicę.
Niemcy zresztą zdawali sobie z tego sprawę i właśnie w obawie przed polskimi minami i torpedami polskich okrętów podwodnych trzymali "Schleswiga" bezpiecznie w porcie przez pierwsze dwa tygodnie działań.

Absurdalne rozkazy dla polskich okrętów podwodnych



Polskie okręty podwodne, przywiązane do Wybrzeża wymogami absurdalnego planu "Worek", walczyły w tych dniach o życie na płytkich wodach zdominowanych przez niemieckie lotnictwo i lekkie okręty wojenne. O jakichkolwiek próbach wejścia w ujście Wisły nie mogło być rzecz jasna mowy. Pytanie Rydza-Śmigłego dowodzi jego braku pojęcia o uwarunkowaniach działań morskich, ale jednocześnie może zdradzać też jego frustrację brakiem jakichkolwiek wymiernych sukcesów niezwykle kosztownej przecież floty wojennej.

Okręt podwodny ORP "Wilk" udekorowana różnymi banderami. Okręt podwodny ORP "Wilk" udekorowana różnymi banderami.
Jak wiemy, choć polscy podwodnicy długo starali się realizować dziwaczne rozkazy dowództwa i choć załogi "Wilka" i "Orła" zdołały przedrzeć się z Bałtyku do Wielkiej Brytanii, jedynymi sukcesami odniesionymi przez nie było zatopienie na minie "Żbika", starego niemieckiego trałowca bez wartości bojowej.

Zapomniany sukces podwodnego drapieżnika



Brawurowe ucieczki dobrze świadczą o woli walki załóg, i słusznie się je sławi, jednak wojen się nimi nie wygrywa.

Okręt podwodny "Żbik" na morzu. To na jego minie zatonął jedyny we wrześniu niemiecki okręt, zniszczony przez polskie siły zbrojne. Okręt podwodny "Żbik" na morzu. To na jego minie zatonął jedyny we wrześniu niemiecki okręt, zniszczony przez polskie siły zbrojne.

Zbyt ryzykowne zadanie dla bombowców PZL-37 Łoś



Skoro więc "Schleswiga" nie mogły zatopić polskie okręty, może trzeba było użyć lotnictwa? W końcu wielkim wysiłkiem ubogiego kraju zbudowano kilkadziesiąt nowoczesnych bombowców PZL-37 "Łoś". Dlaczego więc nasze "Łosie" nie próbowały posłać "Schleswiga" na dno gdańskiego portu?

"Łosie" były maszynami szybkimi, przenosiły spory ładunek bomb. Mogłoby zatem się wydawać, że tylko bałagan i brak woli sprawiły, że nad Gdańskiem nie pojawiło się kilka czy kilkanaście naszych dwusilnikowych maszyn z Brygady Bombowej, zdolnych posłać "Schleswiga" na dno.

Załogi samolotów PZL-37 "Łoś" przy maszynach. 1939 r. Załogi samolotów PZL-37 "Łoś" przy maszynach. 1939 r.
Pamiętać jednak należy, że by atak przeprowadzić, należało najpierw do Gdańska dolecieć. Na polskim niebie, mimo tytanicznych wysiłków polskich pilotów myśliwskich, niepodzielnie panowała Luftwaffe. Eskadry "Łosi" musiałyby pokonać z lotnisk na wschód od Warszawy 300-400 km w znacznej mierze nad terytorium przeciwnika bez żadnej osłony lotniczej (powolniejsze od "Łosi" myśliwce PZL P.11 by tu jedynie przeszkadzały).

Ze względu na niemiecką przewagę w powietrzu musiałyby zapewne lecieć blisko ziemi, co utrudniało prowadzenie nawigacji. Potem musiałyby jeszcze zlokalizować "Schleswiga" na terenie niewidzianego wcześniej z powietrza portu - w końcu określenie "w porcie" w przypadku Gdańska oznacza dość rozległy teren od Westerplatte po ówczesną Stocznię Cesarską. Potem załogi "Łosi" musiałyby skierować się na cel i precyzyjnie zrzucić na niego bomby.

Czego Luftwaffe szukało na Westerplatte we wrześniu 1939 r.



Dla porównania, ataki na niemieckie kolumny pancerne w centralnej Polsce, znacznie bliżej własnych lotnisk, kosztowały utratę znacznej części posiadanych maszyn. W dodatku trapiące Wojsko Polskie w 1939 r. chroniczne braki łączności uniemożliwiły prowadzenie skoordynowanych uderzeń, więc nad Gdańsk dotarłoby jednocześnie najwyżej kilka samolotów.

Nie ten typ bombowców do takiego zadania



Załóżmy jednak, że jakimś zrządzeniem losu polskie załogi bombowe doleciałyby bez przeszkód nad Gdańsk, że panowałaby dobra pogoda i że zaskoczeni Niemcy nie otworzyliby przeciwlotniczego ognia. Czy skuteczne zbombardowanie "Schleswiga" przy użyciu "Łosi" byłoby wówczas możliwe?

W warunkach 1939 roku precyzyjne bombardowanie z powietrza było zadaniem trudnym. Dzisiaj przyzwyczailiśmy się, że "bomba" oznacza zwykle wyrafinowany środek bojowy wyposażony w system sterowania i różnego rodzaju naprowadzanie, umożliwiające operatorom trafianie wręcz w poszczególne okna czy otwory wentylacyjne budynków.

Eskadra bombowców PZL-37 Łoś w locie pokazowym. W środkowym rzędzie oraz 2. z prawej w górnym i 2. z lewej w dolnym lecą samoloty w wersji PZL-37B, pozostałe w wersji PZL-37A. Eskadra bombowców PZL-37 Łoś w locie pokazowym. W środkowym rzędzie oraz 2. z prawej w górnym i 2. z lewej w dolnym lecą samoloty w wersji PZL-37B, pozostałe w wersji PZL-37A.
W roku 1939 pierwsze, bardzo proste systemy kierowania bombami znajdowały się jeszcze głównie w głowach inżynierów. Pierwsze sterowane radiem bomby wprowadzili do bojowego użytku - początkowo z wielkim powodzeniem - Niemcy w roku 1943.

We wrześniu 1939 roku bomby, gdy odrywały się od zaczepów w komorach bombowych czy pod skrzydłami samolotów, leciały zupełnie swobodnie (dziś takie bomby określa się po angielsku jako "dumb" - durne przeciwieństwo broni "inteligentnych"). Dlatego lecący z prędkością 300-400 km/h bombowiec musiał przed zrzuceniem ładunku bomb lecieć najlepiej zupełnie prostym kursem. W tym czasie wpatrujący się w optyczny celownik bombardier musiał w odpowiednim momencie zwolnić bomby, które po oderwaniu się stopniowo wytracały prędkość poziomą i coraz szybciej zmierzały w kierunku celu.

Im wyżej leciał bombowiec, tym wcześniej bombardier miał szansę dostrzec cel, ale też tym wcześniej można było zauważyć zbliżający się samolot i podjąć przeciwdziałanie. Na tor lotu bomb wpływała prędkość, pułap i stabilność lotu bombowca, kierunek i siła wiatru, wilgotność powietrza i tym podobne czynniki.

Wszystko to sprawiało, że podczas takiego bombardowania z lotu poziomego, tzw. "horyzontalnego", na średnim pułapie uzyskanie rozrzutu bomb wynoszącego paręset metrów od celu uznawano za całkiem niezły wynik.

Dla porównania, "Schleswig-Holstein" mierzył 127 metrów długości i 22 szerokości. Trafienia z lotu horyzontalnego w tak względnie niewielki cel zdarzały się w warunkach II wojny rzadko. Ćwiczący miesiącami atak na amerykańskie pancerniki elitarni piloci Cesarskiej Marynarki Japonii osiągnęli w pierwszym nalocie na Pearl Harbor ledwie osiem trafień na 49 zrzuconych przez ich bombowce horyzontalne bomb - a przecież atakowali z zaskoczenia, bez żadnego przeciwdziałania przeciwnika, przy pięknej pogodzie, na świetnie rozpoznany cel, mając za sobą miesiące przygotowań do tego właśnie zadania. Bardziej sprzyjające okoliczności nalotu trudno sobie wyobrazić.

Ktoś mógłby jednakże zapytać, dlaczego więc tyle czyta się o zagrożeniu, jakim było lotnictwo dla okrętów wojennych? Co z Helem, Dunkierką, Kuantan czy Midway? Oczywiście jasne jest, że w czasie II wojny samoloty posłały na dno setki statków i okrętów. Jednakże czyniły to najczęściej przy użyciu zupełnie innych metod ataku.

Specjalne bombowce do precyzyjnego bombardowania



Niektóre jednostki bombowców szkolono już w czasie wojny do bombardowań z lotu ślizgowego, ale precyzyjne ataki bombowe na okręty były w latach II wojny domeną tzw. bombowców nurkujących. Te mniejsze od "horyzontalnych" bombowców maszyny podczas ataku kierowały się w locie pod ostrym kątem ku celowi, który pilot widział niejako przed sobą. Celował więc całym samolotem, w odpowiednim momencie rzucał bombę i wychodził z nurkowania, bomba zaś kontynuowała lot i - znacznie częściej niż w przypadku klasycznego nalotu - trafiała w cel.

W ten sposób atakowały osławione niemieckie "Stukasy", które 3 września w porcie helskim zatopiły ORP "Wicher" i ORP "Gryf", dzień wcześniej zaś zniszczyły na Westerplatte Wartownię nr 5, a w pierwszych latach wojny miały być postrachem marynarek alianckich, można wspomnieć o walce o Dunkierkę i Kretę czy też zniszczenie radzieckiego pancernika "Marat" w Kronsztadzie.

Niemieckie samoloty Junkers Ju 87 D "Stuka" we wrześniu 1939 r. precyzyjnie bombardowały polskie okręty w porcie w Helu oraz Wartownię nr 5 na Westerplatte. Niemieckie samoloty Junkers Ju 87 D "Stuka" we wrześniu 1939 r. precyzyjnie bombardowały polskie okręty w porcie w Helu oraz Wartownię nr 5 na Westerplatte.
Jednak poza Niemcami bombowce nurkujące znajdowały się jedynie na wyposażeniu lotnictwa japońskiego, amerykańskiego i brytyjskiego. Polskie Lotnictwo Wojskowe nie posiadało odpowiednich samolotów ani wyszkolonych załóg.

Z kolei większych samolotów, podobnych do "Łosi", używano do przenoszenia torped lotniczych, i to w ten sposób większe bombowce radziły sobie z okrętami wojennymi. Jednakże taką bronią nie dysponowaliśmy w roku 1939, a nawet gdybyśmy nią dysponowali, nie sposób byłoby jej użyć na ciasnych i płytkich wodach Martwej Wisły. Klasyczne bombowce horyzontalne przez cały okres wojny pozostawały bronią skuteczną przeciwko celom o sporej powierzchni, takim jak stanowiska wojsk przeciwnika, węzły kolejowe, fabryki i, często i tragicznie, dzielnice mieszkaniowe miast.

Schleswig-Holstein zatopiony przez brytyjskie bombowce



Co jednak z samym "Schleswigiem"? Przecież ostatecznie został on zatopiony w gdyńskim porcie przez brytyjskie bombowce horyzontalne? Owszem. Tyle że zatopiła go brytyjska Bomber Command, kierując do ataku na całą niemiecką bazę morską "Gotenhafen" ciężkie bombowce Avro Lancaster.

Wrak pancernika Schleswig-Holstein zatopiony w w porcie w Gdyni przez brytyjskie samoloty Avro Lancaster. Wrak pancernika Schleswig-Holstein zatopiony w w porcie w Gdyni przez brytyjskie samoloty Avro Lancaster.
Brytyjczycy dysponowali - poza prowadzonym wcześniej rozpoznaniem - radarami powietrze-ziemia H2S, pozwalającymi wykrywać charakterystyczne punkty terenu, atakowali w nocy, gdy zagrożenie ze strony nieprzyjacielskich myśliwców było znacznie mniejsze niż za dnia, cele wskazywały im wyspecjalizowane samoloty oznaczające miejsca celowania flarami, mieli kilka lat doświadczenia bojowego w bombardowaniach, no i znacznie większe siły.

Tymczasem w 1939 roku Brygada Bombowa mogłaby przy największym wysiłku użyć jednocześnie około 36 "Łosi" i to wyłącznie zakładając możliwość skoordynowania ataku kilku dywizjonów z kilku różnych lotnisk.

W czasie interesującego nas nalotu w nocy z 18 na 19 grudnia 1944 nad Gdynię nadleciało 236 potężnych "Lancasterów", które zrzuciły ponad 800 ton bomb (w całej kampanii 1939 roku "Łosie" zrzuciły jedynie niecałe 120 ton bomb). I mimo tak zmasowanego uderzenia, z użyciem sprawdzonych i wielokrotnie stosowanych metod oznaczania rozpoznanych wcześniej celów, w "Schleswiga" trafiły bezpośrednio tylko trzy ciężkie bomby. Zniszczono natomiast posiadającą znacznie większą powierzchnię stocznię.

Trudno przypuszczać, by załogom naszych przenoszących najwyżej 300-kilogramowe bomby burzące "Łosi", dla których byłby to pierwszy nalot bojowy na taki cel, jak okręt w nieznanym porcie, udałoby się w 1939 roku osiągnąć coś więcej.

Należy też dodać, że w czasie alianckich nalotów na Gdynię w drugiej fazie wojny wiele bomb padło daleko od wyznaczonych celów. Bomby zniszczyły między innymi jedną z kamienic przy ul. 10 Lutego i skrzydło kamienicy naprzeciw obecnego Dworca SKM, co najmniej jedna spadła koło kościoła Najświętszej Marii Panny. Miejsca te odległe są od celu ataku - portu i stoczni - o ponad kilometr.

Lotniczy atak na Schleswiga byłby grą niewartą świeczki



Można zatem wyobrazić sobie bardzo prawdopodobny przy ówczesnej technice bombardowań scenariusz, że część zrzuconych przez "Łosie" na "Schleswiga" bomb spadłaby gdzieś wśród domów Nowego Portu, niszcząc cywilne budynki i zabijając ich mieszkańców, jako że całej dzielnicy przed atakiem na Westerplatte nie ewakuowano.

Jak wiemy, we wrześniu 1939 roku Niemcy skoncentrowali w Gdańsku bardzo liczny kontyngent fotografów, kamerzystów i korespondentów propagandowych - ukazuje to szczegółowo dr Andrzej Drzycimski w swej ostatniej książce. Cała ta propagandowa machina z pewnością z miejsca zaczęłaby mówić o "zbrodniczych" nalotach okrutnych Polaków na niewinnych gdańskich cywilów, w dodatku "okraszając" swe przekazy wielką liczbą zdjęć i filmów.

Choć niemiecka Luftwaffe od pierwszych chwil prowadziła bezlitosną wojnę przeciwko polskim miastom i cywilom, wieści o skali niemieckich lotniczych okrucieństw z wolna tylko przedostawały się na zachód, a film amerykańskiego korespondenta Juliena Bryana, przedstawiający dramat cywilów w bombardowanej Warszawie, ukazał się dopiero w początkach 1940 roku.

Dlatego propagandowy wymiar ewentualnego ataku na "Schleswiga" wydaje się wątpliwy, gdyby towarzyszyć mu miała kontrakcja niemieckiej propagandy, przedstawiającej polskich lotników jako morderców cywili.

O autorze

autor

Jan Szkudliński

- doktor historii, badacz historii Gdyni i Pomorza, pracownik Muzeum Gdańska.

Opinie (173) 7 zablokowanych

  • No cóż...

    Można pisać peany, eposy, zakłamywać rzeczywistość, ale prawda jest taka, że Polska była potęgą w sojuszu z Litwą w czasach Średniowiecza. Potem było już tylko gorzej.
    Potrafimy mieć wybitne jednostki, wybitne oddziały, ale militarnie zawsze byliśmy w plecy bo nie uczymy się na błędach. GROM, F-16 - tym nie wygramy wojny. tylko systemowymi wielkimi inwestycjami. Sojuszami też nie :) II wojna światowa pokazała jak sojusznicy podchodzą do ataku na innych :)
    Z resztą - atak na Westerplatte to element całej wojny - nie tym razem to innym razem by nas zgładzili. Nieco przecząc samemu sobie powiem, że tylko dzięki aliantom Polska istnieje - sami sobie z Niemcami nie poradziliśmy. Rosja potrafiła się oprzeć, Brytyjczycy, oczywiście USA, ale Polska była tylko poligonem.
    A dziś... też sami nie damy radę, a sojusznicy się wyprą w razie co. Pomijam fakt, że IV (czwarta) wojna światowa będzie na pałki - może wtedy znów będziemy potęgą, ale w III pójdą atomówki.
    Kiedy? Rychło. Myślę że w tym wieku. Tym razem pójdzie o zasoby naturalne - klimat tak dobije kraje, że będą potrzebować żarcia.

    • 4 0

  • kaczynski jednym bąkiem

    by zatopił. bohater z zapiecka u mamuni

    • 7 4

  • Nasza flota choć nieduża (7)

    Właśnie II wojna światowa pokazała jaką mrzonką są siły morskie na Bałtyku.
    Obecny rozwój lotnictwa i broni rakietowej posunął ten proces jeszcze dalej do przodu.

    Samolot przelatuje z Polski do Szwecji w 6 minut, a Bałtyk jest tak płytki, że nawet niewielkie okręty podwodne zazwyczaj są dłuższe niż Bałtyk ma głębokości.

    A nasi włodarze niczego się nie nauczyli i cały czas pompują kasę w bezużyteczne w tej części świata okręty, które w przypadku jakiegokolwiek konfliktu jedyne co będą mogły zrobić to ponownie "bohatersko uciec", bo jedynym "sukcesem" (oczywiście przedstawianym tak przez propagandę) są ucieczki okrętów z 1939.

    Za cenę ORP Ślązak (okręt uzbrojony słabiej niż Błyskawica w 1939) można mieć 12 F-35 z pełną obsługą i uzbrojeniem, albo 25 F-16, bądź znaczne siły rakietowe czy przeciwlotnicze.

    • 49 5

    • Kolego nie wchodząc z Tobą w spór... (2)

      Wszystkie państwa bałtyckie mają okręty wojenne, w tym podwodne. Szwedzi nawet sami je projektują i budują. A F35 i inne są oczywiście potrzebne...

      • 3 0

      • (1)

        Co z tego, ze inne panstwa maja? Do obrony najlepsze bylyby rakiety jadrowe sredniego zasiegu a nie nawet najlepsza marynarka wojenna.

        • 1 3

        • mają i skutecznie ich używają

          jak pokazują szwedzko - rosyjskie zabawy w ciuciubabkę. Niby morze małe i płytkie ale jakoś świetnie, szczególnie na naszym tle, wyposażeni Szwedzi, nie są w stanie upilnować swoich wysepek i zatok.

          • 2 0

    • (2)

      Dokładnie tak jak piszesz. Ja też nie kumam tego pociągu do floty. Mamy dostęp do morza, to się zgadza. Tylko co to za morze? Małe, płytkie, wewnętrzne - z ciasnym przejściem na ocen... Podobnie jest z wychwalaniem pod niebiosa polskiej kawalerii. Ok, polska husaria to była miazga, ale w średniowieczu. Potem przyszła broń palna, artyleria, broń pancerna i lotnictwo. A my kupiliśmy okręty podwone i że kasy na nic już nie starczyło to "aaaa zostało na kilka koni"...

      • 1 1

      • (1)

        Husaria w średniowieczu?

        Rola husarii w czasach rozwoju artylerii nijak się ma do roli kawalerii w czasach bardziej współczesnych. I polscy kawalerzyści bynajmniej nie atakowali szablami niemieckich czołgów (który to obrazek utrwalił bodajże film "Lotna") a niemiecka armia w początkowym okresie wojny również posiadała sporo formacji konnych.

        A że nasza flota była źle dobrana do potrzeb (zgubne mocarstwowe ambicje skutkujące budową relatywnie dużych okrętów, które w warunkach Bałtyku miały dyskusyjną wartość) to inna sprawa. Nie powinno się jednak z tego tytułu negować sensu floty jako takiej - tworzona wg zupełnie innych założeń fińska flota znakomicie sobie radziła w konflikcie z flotą radziecką (jak na swój potencjał - niekoniecznie większy od naszej) a szwedzkie pancerniki obrony wybrzeża (szczególnie te duże i nowoczesne) skutecznie zniechęcały do naruszenia szwedzkiej neutralności.

        • 5 0

        • "Husaria w średniowieczu" - faktycznie mój błąd. Jak już to w nowożytności.
          Radziecka flota była słaba więc fińska walczyła jak równy z równym. Ze Szwecji Hitler sprowadzał rudę żelaza, więc póki szły transporty to nie miał interesu zajmować tego kraju. Swoją drogą to żeby je zabezpeczyć została zajęta Norwegia. Przeskakując do XXI dalej widzę w marynarce parcie do stawiania na okręty, zamiast na lotnictwo morskie i obronę rakietową.

          • 0 1

    • Chodzi o to zeby dalo sie krasc pod pretekstem budowy albo remontu jakiegos okretu. Bezuzytecznej marynarce wszystko jedno czy okret bedzie budowany 15 czy 20 lat, ale domek na wsi i samochod same sie nie zbuduja.

      • 5 5

  • gdyby (2)

    ministrem obrony wtedy był Antoni no ok Mariusz ostatecznie to na pewno WOT by tego szlezwika zatopiło.Tak jak zatapiają polską flotę wojenną budując nawet holowniki aby sprawnie ją odholować na złom.

    • 9 3

    • Chcialbym zauwazyc, ze pamietnej nocy czerwcowej (4/06/92) rodzine Macierewicza chronil Petelicki ze swoja ekipa! I nie zawiedli sie nawzajem.

      • 0 0

    • Polska flota to powinny byc co najwyzej okrety obrony wybrzeza uzywane w czasie pokoju. Reszta floty powinna sie przesiasc na samoloty i kupic rakiety. Flota w obecnych czasach to typowo agresywna formacja zupelnie nam niepotrzebna. Jesli potrzebujemy czegos agresywnego to jedynie rakiet sredniego zasiegu z glowicami atomowymi.

      • 3 0

  • niestety Polacy mają tą wadę braku porządku,systematyczności,dyscypliny. (1)

    Zachód i wschód zniszczyli i okradli Polskę.Większość ludzi i ich pokolenia po wojnie miały bardzo trudno.Ciężka praca odbudowy kraju nie pozwalała nawet myśleć większościom uczciwych ludzi o ich własnej przyszłości rozwoju czy kariery.Rosja budowała złote zakmi dla władzy ze zrabowanych dóbr narodowych i produkowała broń,a niemcy ze zrabowanych skarbów rozwijały swój kraj prężnie z ogromną przewagą nad innymi i teraz są najbogatszym państwem europy. Teraz PiS uczy Polski naród by działać i organizować się,współpracować z krajem i wypracować dobro ogólne.Zachodnie kraje od zawsze pracują nad swoją gospodarką,no ale miały łatwy start,ich nikt nie atakował,nikt nie zniszczył.Niemcy zniszczyły Polskę,ale Polska za niedługo dorówna,infrastrukturą i nowoczesnością,handlem i higieną a może nawet ich prześcigniemy. Niemcy jak widzą obecnie Polskę to nie mogą się napatrzeć i nadziwić że jest tak ślicznie,czysto i bezpiecznie. Polacy to wspaniały i dzielny naród,musi tylko jeszcze trochę popracować nad dyscypliną,organizacją i przy tym wydajnością.

    • 8 3

    • Mam nadzieje, ze Polska przestanie sie wreszcie kierowac honorem i zacznie dbac o wlasny interes. Pierwsze dobre zwiastuny bylo widac chyba w marcu kiedy mimo wielkiego oburzenia calej Europy zatrzymalismy w Polsce sprzet medyczny, ktory mial byc sprzedany Wlochom. Dbajmy o siebie i nie mieszajmy sie w sprawy innych a dobrze na tym wyjdziemy. No i zanim komus pomozemy to sprawdzmy czy warto i co na tym zyskamy. Nie bojmy sie tez wbic noza w plecy wrogowi kiedy tylko nadarzy sie okazja. Umieranie z honorem przydaje sie tylko zeby zrobic w szkole akademie o bohaterach.

      • 6 1

  • okręty podwodnie nie dały by rady

    Pancernik stał za zakretem a torpeda potrzebuje minimalnie 400m by się uzbroić.

    • 5 0

  • Pytanie do znawców (7)

    Obrońcy Westerplatte w pierwszych dniach dysponowali działem polowym. Czy celny ogień z działa był w stanie zagrozić Schleswigowi? Np ostrzelanie mostka, albo ogień poniżej linii wody w płetwę sterową. Wiadomo, że okrętu by nie zatopili ani nawet nie wyłączyli z walki(no chyba że uszkodzenie pędników), ale zmusili by go do wyjścia z portu. Wszak stojąc w wąskim kanale portowym był łatwym celem dla artylerzystów

    • 2 3

    • 76mm nie,ale 120 mm z niszczycieli juz tak.tylk ona okręty musieliby zamustrowac np.ulani z 18 pulku z Grudziadza,bo oni mieli jaja.

      • 0 1

    • (5)

      Niewykonalne. Okręt budowano do walki artyleryjskiej przeciw podobnym jednostkom, czyli używającym kalibrów 280-305 milimetrów, wystrzeliwujących pociski przeciwpancerne o wadze ponad 300 kg . Armata na Westerplatte miała 76 mm o strzelała pociskami burzącymi o wadze około 6-7 kg. Burtowy pancerz, pancerz na wieżach artylerii głównej i na stanowisku dowodzenia to 240-300 mm.
      Trafienie w ster niemożliwe tak lekkim pociskiem, w dodatku lecącym płaskim torem.

      • 6 0

      • (4)

        Zgadzam się, że trafienie w pancerz nie wyrządziło by szkody, ale np trafienie ze stosunkowo bliskiej odległości w przeszklony mostek, albo atak moździerzowy, ostrzelanie masztu z antenami. Nie chodziło o nawiązanie walki, ale, zmuszenie Niemców do ruchu, do wyjścia z portu.

        • 1 2

        • (2)

          Niemcy nie chcieli wychodzić z portu. Po prostu zniszczyliby polskie działo ogniem własnej artylerii lub karabinami maszynowymi z Nowego Portu.
          Gdyby z jakiegoś powodu jednak "Schleswig" zaczął nadmiernie obawiać się polskiego ognia, to nie wychodziłby na Zatokę, ale cofnąłby się w głąb portu.
          Kleikamp bardzo obawiał się polskich min i okrętów podwodnych.

          • 1 0

          • (1)

            Zarówno Kleikamp i reszta dowódców niemieckich otwarcie przyznała że nie spodziewali się takiego oporu i nie do końca wiedzieli czego się spodziewać na Westerplatte. Ostrzał mogli odebrać jako desperacką próbę ataku, jak i również próbę wstrzelenia się w cel. Poza tym jeden celny pocisk w oszklony mostek z odległości o wiele bliższej niż regularna bitwa morska dał by im wiele do myślenia. A że Polacy strzelali celnie na taką odległość świadczy fakt, że niszczyli gniazda CKM pochowane w oknach w Nowym Porcie

            • 1 1

            • Odległości od stanowiska armaty do stanowisk w Nowym Porcie są znacznie mniejsze niż do Zakrętu Pięciu Gwizdków.

              • 0 0

        • Nie zmusisz pancernika do wycofania się z powodu ostrzelana pojedynczym działem 76,2 mm

          • 2 0

  • Po zidentyfikowaniu szczątków obrońców

    I co teraz zrobią ci domorośli historycy, którzy bez żadnych źródeł i dowodów twierdzili, że kapral Jan Gębura wywieszał na dachu koszar białą flagę 2 września i spadł stamtąd ginąc na miejscu? Tak zostało to przedstawione w komiksie "Westerplatte" i w paru innych publikacjach. Tymczasem badania archeologiczne szczątków odnalezionych na Westerplatte wykazały, że kapral Gębura zginął podczas bombardowania 2 września w Wartowni nr 5.

    • 5 0

  • zatopiony (2)

    Można było go zatopić ale pisze autor artykułu żołnierze dostali takie a nie inne rozkazy od swoich Dowódców którzy Spanikowali niektórzy wręcz oszaleli, przed rozpoczęciem wojny dali nam na Pomorze takich Słabych Psychicznie Dowódców nie wiadomo dlaczego możliwe że już wtedy ktoś się dogadał pod stołem i zdradził Polaków, Napewno Brakowało Amunicji i Przeszkolenia Żołnierzy i Ludności Cywilnej... Wyrazy Współczucia Wszystkim Potomkom Tamtych Ludzi którzy zgineli bezsensownie za Naszą Wolność

    • 18 8

    • Mozna bylo jeszcze w sierpniu "kurtuazyjnie" zacumowac obok nasz okret z torpedami, podobnie jak to zrobiono z Wichrem w 1932.

      • 4 2

    • Jest nadzieja dla swiata. Atak Rosji na Krym pokazal, ze ludzie juz nie chca umierac za nie wiadomo co. Ukraincy mogli przeciez rozpetac pelnowymiarowa wojne. Nie wygraliby jej, uratowaliby honor i... zostaliby wybici. Na szczescie nie mieli zamiaru umierac. Mozemy sie z nich smiac ale zycie jest cenniejsze.

      • 5 3

  • Mama moja

    mieszkala w Gdyni w 1939,wysiedlona w drugiej polowie pazdziernika.Teraz Mama ma 89 lat i zadziwiiajaco dobra pamiec.To co mi opowiada utrwalam kamera dla potomkow.

    • 7 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Majówkowe zwiedzanie Stoczni vol.7

20 zł
spacer

Vivat Gdańsk! Rekonstrukcje historyczne na Górze Gradowej

pokaz, spacer

Gdynia wielu narodowości

spotkanie, wykład

Sprawdź się

Sprawdź się

Gdzie w Gdańsku znajdowała się Góra Wisielców?

 

Najczęściej czytane