- 1 30 lat od tragedii autobusowej w Kokoszkach (178 opinii)
- 2 Był las i błoto, dziś jest 6 mln pasażerów (304 opinie)
- 3 Największe starcie gdańskiej "Gry o tron" (30 opinii)
- 4 O morderstwie na jachcie i upartej nudystce (36 opinii)
- 5 Kronika oblężenia Gdańska w 1734 r. Część 2 (12 opinii)
- 6 Te zabytki otwierają się po remontach (88 opinii)
Kogel-mogel po sopocku. Straszne i śmieszne lata 90. w Sopocie
Największą plagą lat 90. była przestępczość zorganizowana. Napady, haracze, wybuchy bomb, wreszcie kradzieże wszystkiego, co się ukraść dało. Bezczelność bandytów była równie wielka, jak bezradność policji i wymiaru sprawiedliwości. Również w Sopocie dochodziło do zdarzeń strasznych, bulwersujących i dziwnych.
W latach 90. zmorą były kradzieże samochodów. Kurort był sferą działań grupy "Nikosia", która kradła audi, mercedesy, volkswageny. Do typowych należała kradzież, jakiej dokonano 18 maja 1991 r. Sprzed Grand Hotelu skradziono wówczas nowego mercedesa, należącego do obywatela niemieckiego. Dodatkowym bonusem dla złodziei były znajdujące się w samochodzie dwa radia oraz 4 tysiące marek ukryte w schowku. Właściciel pojazdu swoje straty wycenił na 556 milionów ówczesnych złotych (55,6 tys. PLN).
Doktor Richter oddaje bilety
Więcej szczęścia miał dr Wilfried Richter z Berlina, który jako delegat weterynaryjny Międzynarodowej Federacji Jeździeckiej przybył w czerwcu 1991 r. do Sopotu na rozgrywane na hipodromie zawody CSIO. Złodzieje ukradli mu volkswagena golfa. Organizatorzy, nie wierząc w odzyskanie pojazdu, kupili niemieckiemu gościowi bilety kolejowe na powrót do domu.
Może obawa przed międzynarodowym skandalem, może interwencja "Nikosia" sprawiły, że policja odzyskała samochód w ciągu 2 dni. W dodatku zaskoczyła złodziei w "dziupli", gdy do skradzionego golfa przykręcali tablice rejestracyjne z innego pojazdu. Dr Richter mógł oddać bilety i wrócić do domu samochodem. Nie wiadomo, czy Niemiec pojawił się na następnych zawodach.
Dwie nysy gonią poloneza
Zdarzały się wówczas również przestępstwa dokonywane przez "amatorów". Tak jak zdarzenie z 6 czerwca 1991 r., gdy dwóch złodziei ukradło poloneza. Pech chciał, że gdy wyjeżdżali tuż po północy skradzionym pojazdem z ulicy Kolejowej na ul. Podjazd, natknęli się na policyjną nyskę. Złoczyńcy stracili zimną krew i zaczęli uciekać aleją Niepodległości w kierunku Gdyni.
Policjanci ruszyli w pościg rzężącą i trzęsąca się nyską. Mimo rażącej różnicy prędkości, stróże prawa zdołali podczas pościgu utrzymać kontakt wzrokowy ze skradzionym pojazdem. Po przejechaniu granicy miasta, do sopockiego pościgu dołączyła... kolejna nysa, tym razem z policjantami z Gdyni. Teraz złodziei ścigały już dwa zdezelowane policyjne auta. Tego przestępcy nie byli w stanie znieść psychicznie i na wysokości przystanku SKM Gdynia Wzgórze św. Maksymiliana porzucili skradziony pojazd i uciekli między budynki. Mieli jednak pecha. Stróże prawa szybko ich dopadli i zatrzymali.
Złodzieje w policji
Samochody, tyle że wyłącznie polskich marek, kradziono także na zlecenie grupy policjantów pracujących w sopockiej drogówce. Kradzieży dokonywała grupa młodocianych rzezimieszków pod przywództwem właściciela warsztatu samochodowego. To w nim dokonywano przeróbek kradzionych aut.
W latach 1990-91 grupa ukradła ponad 50 samochodów: polonezów, dużych i małych fiatów. Często odbywało się to podobny sposób: kompletnie pijany właściciel warsztatu jeździł z młodymi po Sopocie swoim gazikiem UAZ, wskazując samochody, które potem kradli. Każdy członek grupy działał też na własną rękę i wedle swojego widzimisię. W ostateczności doprowadziło to za kratki zarówno złodziei, jak i zlecających kradzieże oraz nadzorujących proceder policjantów.
Wszyscy strzelają, a konie idą na randkę
Pewien chaos panował w tamtych latach również w dziedzinie stosunków międzyludzkich. 8 maja 1991 r. mieszkańców Brodwina wystraszył niezidentyfikowany myśliwy, który wczesnym wieczorem urządził sobie polowanie na dziki na przylegającej do osiedla leśnej ścieżce. Wysoki, szczupły młody człowiek ubrany w kompletny strój myśliwski otworzył ogień z dubeltówki do podchodzących pod bloki dzików. Spacerującym po ścieżce, wystraszonym mieszkańcom wyjaśnił, że tylko odstrasza zwierzęta. Na szczęście nie trafił w biegającego w tym samym czasie po leśnej ścieżce mieszkańca Brodwina. Na tym jednak nie skończyły się wybryki młodzieńca. Około godziny 23 "myśliwy" strzelał do dzików między blokami. Nie wiadomo, czy strzelec zdołał coś ustrzelić, bo nie udało się go ująć ani nawet zidentyfikować.
Strzelano także przy alei Niepodległości. Tak twierdzili policjanci, którzy zarzucali personelowi sklepu z militariami urządzenie nielegalnej strzelnicy na podwórzu kamienicy, w której mieścił się lokal. Zdaniem mundurowych miłośnicy militariów ogrodzili podwórze kontenerami, rozmaitymi pojemnikami na śmieci, na których ustawili butelki oraz przedmioty, które posłużyły im jako cele i zaczęli strzelać. Kanonada wystraszyła mieszkańców i wyrządziła szkody w postaci uszkodzonej elewacji i pękniętej szyby. Zdaniem panów od militariów strzelano tylko raz, do puszki i z wiatrówki, a nie z broni automatycznej ostrą amunicją. W dodatku cała ta afera miała być efektem intrygi złośliwych sąsiadów.
O wiele większym spokojem niż ludzie wykazywały się w tamtych czasach zwierzęta, które w pełnych napięcia chwilach znajdywały czas na relaks. Podczas wspominanego już CSIO w czerwcu 1991 r., ze stajni na hipodromie uciekły dwa konie. Zwierzęta okryte ocieplającymi derkami, przez nikogo nie niepokojone, przeszły przez całe miasto i dotarły w okolice molo, gdzie spacerowały po alejkach wzbudzając zdumienie spacerowiczów (była to sobota). Telefon wykonany przez zniecierpliwionego sopocianina spowodował, że dopiero wówczas przedstawiciele ekip biorących udział w CSIO rozpoczęli przegląd 102 koni startujących w zawodach. Okazało się, że zaginione zwierzęta: klacz Cumparsita i wałach Plankton, należą do jeźdźca Grzegorza Kubiaka. Całe i zrelaksowane zwierzęta wróciły do rywalizacji.
Nóż, łom, gaz
Niezbyt bezpiecznie było w kurorcie w późnych godzinach nocnych. Próbowano kraść dosłownie wszystko. Na potęgę rabowano mieszkania. Dominowała amatorszczyzna i brutalność wykonania. Nie oszczędzano sąsiadów i znajomych. Wspomniana już szajka młodocianych, zanim przerzuciła się na samochody, rabowała mieszkania na terenie całego miasta. Wiosną 1990 r. obrabowali lokum sąsiada przy ul. Chopina. Weszli przez okno od strony ogródka. Wynieśli z mieszkania kolorowy telewizor Neptun, magnetofon Kasprzak, dwa tomy encyklopedii oraz radiomagnetofon produkcji japońskiej. Telewizor złodzieje wynieśli na rękach przez główne drzwi kamienicy i postawili na chodniku, przed pobliskim sklepem warzywniczym. Jeden z nich pilnował sprzętu, dwaj pozostali zatrzymali taksówkę, którą podjechali na postój przy dworcu. Stał tam brat jednego ze złodziei, który był taksówkarzem. Wraz z nim podjechali pod sklep i zapakowali telewizor do bagażnika. Udało im się go potem sprzedać za 1,8 miliona ówczesnych złotych (180 PLN).
Szczególnie narażeni na napaść byli przybysze z Zachodu, zapuszczający się w poszukiwaniu atrakcji w słabo zaludnione i ciemne miejsca, których powinni się wystrzegać. Przekonał się o tym pewien Niemiec, którego znaleziono nieprzytomnego i broczącego krwią, nad ranem 1 maja 1990 r. w pobliżu Łazienek Północnych, na wysokości nieistniejącego już dziś lokalu "Wodnik". Taksówkarz, który odnalazł nieszczęśnika, zawiadomił policję. Niemiec trafił do szpitala, dzięki czemu przeżył.
Okazało się, że obywatel RFN został napadnięty przez dwóch nieznanych mężczyzn. Jeden z nich zadał mu dwa ciosy nożem w brzuch i klatkę piersiową. Poszkodowany stracił skórzaną brązową kurtkę i zawartość portfela - 300 marek i 50 dolarów.
Po kilku godzinach milicjanci zatrzymali w "Bungalowie" bawiącego tam sprawcę napadu, którym okazał się 23-letni Andrzej D. Przestępca miał przy sobie 300 marek, 50 dolarów i pobrudzony krwią nóż, a na sobie skórzaną kurtkę zdartą z Niemca.
Sprawca szedł w zaparte twierdząc, że nic nie zrobił, a kurtka jest jego własnością. Pech chciał, że kilka godzin przed napadem 23-latek był legitymowany przez milicyjny patrol i wówczas miał na sobie kurtkę dżinsową.
Mienie i zdrowie stracić mogli także autochtoni. W sobotni wieczór 8 czerwca 1991 r. u zbiegu ulic Prusa i Żeromskiego nieznany i nigdy nieujęty sprawca napadł na mieszkańca Górnego Sopotu. Bandyta obezwładnił ofiarę bronią gazową, a następnie przez pewien czas bił i kopał ją całym ciele. W wyniku napadu poszkodowany stracił zegarek marki "Poliot", 50 tysięcy złotych i dwa zęby.
Manekin w stanie surowym
Jesienią tego samego roku, w innym rejonie Sopotu, w ręce policji wpadł Grzegorz F.. Mężczyzna nad ranem wybrał się z walizką i siatkami, aby obrobić sklep z odzieżą przy ul. Grunwaldzkiej. Cicho (tak mu się wydawało) wyłamał zamek w drzwiach i wszedł do środka. Upchał fanty w swoich tobołkach, a na siebie założył eleganckie spodnie i dwa równie modne garnitury.
Gdy szykował się do opuszczenia sklepu, z przerażeniem spostrzegł, że po pomieszczeniu kręcą się ludzie w mundurach policyjnych. Złodziej zajęty przebieraniem w ciuchach nie zauważył, że na miejsce przyjechał patrol policji, wezwany przez zaniepokojonych sąsiadów. Stróże prawa jednak nie zauważyli zasłoniętego manekinami rzezimieszka. Policjanci nieświadomie odcięli mu wszystkie drogi ucieczki. Opryszek zamarł bez ruchu, udając dekorację wystawy.
Po pewnym czasie pojawili się na miejscu kolejni funkcjonariusze, ale wszyscy mijali sprawcę kradzieży, jakby był niewidzialny. Wzeszło słońce. Po pół godzinie złodzieja zaczęło wszystko swędzieć, po kolejnej zaczął się pocić. Po następnych trzydziestu minutach oddałby wszystko, co ukradł, za możliwość skorzystania z toalety. Kiedy już nie mógł wytrzymać, spróbował uciec wybiegając razem z szybą. Rabuś był jednak już mocno zmęczony udawaniem manekina i policjanci ujęli go bez trudu kilkanaście metrów od sklepu.
Niezbyt udany napad na bank
Specyfika kurortu przejawia się także w tym, że trudno tu było o udany skok na bank. Przede wszystkim dlatego, że w małych sopockich placówkach gotówka w kasie na ogół była symboliczna. Przekonali się o tym sprawcy napadu na placówkę Banku Gdańskiego 4 lutego 1997 r. Przeszli do historii, gdyż zrabowana przez nich suma była najmniejszą sumą w polskiej historii napadów na banki. Trzej młodzieńcy w kominiarkach i z bronią w ręku wzbogacili się o 2800 złotych. W dodatku wpadli w ręce policji dwa dni później.
W stringach i policyjnej bluzie
Nie było dobrze. Ale czy mogło być dobrze? W lipcu 1998 r. sopocka policja zatrzymała 23-letniego Marcina B. z Warszawy. Młodzieniec paradował po Monciaku ubrany jedynie w górę od milicyjnego munduru i stringi. Pan Marcin przy pomocy okazałego dilda regulował ruch pieszych na deptaku. We krwi miał już 2,47 promila alkoholu. "Milicjantowi" postawiono zarzut publicznego i bezprawnego noszenia munduru. Ponieważ Marcin B. okazał skruchę, sąd wymierzył mu jedynie karę nagany.
Opinie (314) ponad 10 zablokowanych
-
2023-06-03 10:36
Ja pierniczę, jakie wąsate Czesie w tle na piątym zdjęciu (tym z dziewczynami w ringu)...
- 4 2
-
2023-06-03 20:17
Kradziez
Mi w tamtych czasach ukradziono malucha,a po dwóch tygodniach prokuratura odpisała że uważa śledztwo z powodu braku sprawcy:( ,to były czasy, porażka :(
- 5 0
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.