Jeśli przyjrzymy się przebiegowi protestów robotniczych w Gdyni 15 grudnia 1970 r., widać wyraźnie, że masakry robotników, do której doszło dwa dni później, można było uniknąć.
W Gdyni trudności te były nad wyraz widoczne. W 190-tysięcznym mieście ponad 40 proc. ludności stanowili ludzie poniżej 25. roku życia. Znakomita większość z 95 tys. zatrudnionych pracowała w największych przedsiębiorstwach państwowych: Stoczni im. Komuny Paryskiej (9 tys. pracowników i ok. 1 tys. uczniów), Dalmorze, Morskiej Obsłudze Radiowej Statków, Przedsiębiorstwie Budowy Urządzeń Chłodniczych, Gdyńskiej Stoczni Remontowej, porcie czy PLO. Wielu z nich przybyło na Wybrzeże w poszukiwaniu lepszych warunków pracy i życia.
Ta ogromna rzesza stanowiła potencjalne zarzewie protestu lub strajku.
Niepokój społeczny można było odczuć już jesienią 1970 r. Brakowało węgla, koksu i gazu, a w sklepach - mięsa, wędlin, masła, kawy, czekolady itd. Zmniejszono przydziały mięsa do gdyńskich lokali gastronomicznych, Gdyńskiej Hali Targowej i stołówek zakładowych.
12 grudnia 1970 r. ogłoszono w prasie "zmianę cen detalicznych niektórych artykułów spożywczych i przemysłowych". Oznaczało to podwyżki, które miały wejść w życie na drugi dzień. Podniesiono ceny 46 grup towarów, w tym mięsa, mąki, przetworów mlecznych, dżemów, kaszy, czy makaronów. Równocześnie obniżono ceny 40 grup towarów, które nie były jednak towarami pierwszej potrzeby, np. pralek, lodówek czy odkurzaczy.
W poniedziałek 14 grudnia 1970 r. rozpoczęły się pierwsze manifestacje stoczniowców w Gdańsku. Robotnicy kilku wydziałów stoczni im. Lenina oraz innych przedsiębiorstw maszerowali pod gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR. W śródmieściu Gdańska miały miejsce zamieszki, w których uczestniczyło ok. 15 tysięcy osób. Manifestacje miały niezwykle burzliwy charakter - podpalano samochody i sklepy, zdemolowano dworzec PKP, a agresja słowna przeradzała się w brutalne starcia uliczne. SB niejednokrotnie prowokowała grupy robotników.
Władze użyły milicji i wojska, by do późnych godzin nocnych z 14 na 15 grudnia spacyfikować manifestacje.
Nawoływania dyrekcji stoczni do powrotu do pracy nie przyniosły efektu, bo większość manifestujących pomaszerowała w kierunku śródmieścia miasta.
W tym czasie wyruszyła manifestacja z Gdyńskiej Stoczni Remontowej w liczbie ok. 450 pracowników. Oba pochody spotkały się na wysokości ul. Polskiej, po czym ulicami Chrzanowskiego, Wendy i Portową skierowały się do centrum. Co ciekawe, maszerujący robotnicy śpiewali "Międzynarodówkę" oraz "Marsz Gwardii Ludowej".
Jerzy Kowalczyk pracował wtedy w Dalmorze: - Kiedy zbliżaliśmy się do Urzędu Miejskiego, Edmund Hulsz zakomunikował, że udajemy się wszyscy pod Komitet Miejski PZPR, aby przeprowadzić rozmowę z I sekretarzem KM PZPR.
Do rozmów jednak nie doszło, bo pierwszy sekretarz partii - Hugon Malinowski - uciekł ze swojego gabinetu, znajdując schronienie w siedzibie dowództwa Marynarki Wojennej przy ul. Waszyngtona. Bał się, że może dojść do eskalacji działań strajkujących, tak, jak to miało miejsce w przypadku wydarzeń w Gdańsku.
Drugi przemarsz przez ul. Świętojańską wywołał już reakcje postronnych ludzi. Wychodzili na ulicę i klaskali z okien, śpiewając razem z protestującymi "Rotę" oraz "Boże, coś Polskę".
Kiedy protestujący wypełnili szczelnie plac przez urzędem, zaczęto wzywać przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Gdyni - Jana Mariańskiego. W tym samym czasie, od strony ul. Bema, przyjechał pluton marynarzy, by ochraniać budynek urzędu. Wywołało to oburzenie i konsternację wśród strajkujących.
Mariański wyszedł na balkon, ale jego wypowiedź była zagłuszana przez skandujących. Po chwili zaproponował, by strajkujący wydelegowali pracowników - reprezentantów swoich zakładów pracy. Prosił również, by nie niszczyć miasta, bo "to polskie miasto".
Do budynku urzędu weszło kilkunastu pracowników, w tym m.in. K. Muskała, W. Ilnicki, M. Walas, Krzysztof Bojko oraz przypadkowo 16-letni uczeń liceum Sławomir Grześkowiak. Po chwili do delegacji dołączyli wywoływani z tłumu Sławomir Słodkowski ("Brodacz, brodacz!") oraz Edmund Hulsz, którego milicjanci nie chcieli wpuścić do budynku urzędu ("Mundek, Mundek, idź do góry!"). Delegacja podzieliła się na dwie grupy - "negocjujących" oraz "ochronę". Jerzy Kowalczyk był jednym z "ochroniarzy".
Kiedy w Gdyni robotnicy rozmawiali z przewodniczącym Mariańskim, w Gdańsku podpalono budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Były już ofiary i kilkudziesięciu rannych. Mariański wiedział, co dzieje się w Gdańsku, dlatego był roztropny i pełen zrozumienia dla robotników.
Moment rozpoczęcia negocjacji z Mariańskim należy uznać za początek zorganizowanego strajku gdyńskich zakładów pracy. Sporządzono "Protokół porozumiewawczy między delegacją siedmioosobową zakładów pracy Stoczni Komuny Paryskiej, Stoczni Remontowej, Zarządu Portu i Dalmoru z przedstawicielami Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Gdyni spisany w dniu 15 grudnia 1970 r. w Prezydium MRN w Gdyni".
Po podpisaniu protokołu, Jan Mariański oraz Edmund Hulsz wyszli na balkon, gdzie ten drugi odczytał treść porozumienia. W tłumie wybuchła euforia. Mariański wygłosił przemówienie, które zakończył słowami: "Robotnicy, jestem z wami!" Edmund Hulsz natomiast stał się niekwestionowanym liderem strajku.
Powrotowi strajkujących przez ul. Świętojańską przewodniczył Stanisław Słodkowski. Około godz. 14:30 odbył się zaplanowany wiec na terenie portu rybackiego, gdzie Hulsz odczytał treść porozumienia. Prosił również o zachowanie spokoju, nawoływał inne zakłady pracy do podjęcia akcji strajkowej oraz tworzenia w zakładach komitetów strajkowych. Po tym wystąpieniu, pracownicy innych przedsiębiorstw opuścili teren portu.
W "Dalmorze" powołano Zakładowy Komitet Strajkowy w składzie Bogdan Palicki, Krzysztof Bojko oraz Henryk Dymek. W Gdyńskiej Stoczni Remontowej na czele komitetu stanął Jerzy Tarachowicz, a w Stoczni Komuny Paryskiej Stanisław Słodkowski ogłosił strajk okupacyjny.
W "Dalmorze" Jerzy Kowalczyk zaproponował, by w Zakładowym Domu Kultury zorganizować zebranie międzyzakładowego komitetu strajkowego. Uzgodniono, że odbędzie się ono o godz. 16.
W sali widowiskowej Zakładowego Domu Kultury zebrało się ponad 300 osób. Robotnicy w niewielkich grupach z poszczególnych zakładów zaczęli dyskutować i spisywać swoje roszczenia. Stanisław Słodkowski ogłosił propozycję utworzenia wspólnej organizacji zakładowej o nazwie Główny Komitet Strajkowy dla Miasta Gdyni. Na przewodniczącego desygnowano i wybrano w wolnym głosowaniu Słodkowskiego. Jego zastępcą zostali Włodzimierz Ilnicki i Edmund Hulsz, a sekretarzami Jerzy Kowalczyk i Marek Piasecki. Łączna liczba członków Głównego Komitetu Strajkowego wyniosła 33 osoby.
Około godz. 18 do Zakładowego Domu Kultury przyszedł dyrektor Zarządu Portu Gdynia Zygmunt Rosiak, a o godz. 19 Jan Mariański z Edmundem Hulszem. Mariański zaproponował wsparcie strajkującym, m.in. użyczając służbowego samochodu i pożyczając maszynę do pisania. Utwierdził strajkujących w przekonaniu, że ich działalność jest legalna i mogą dalej pracować.
Komitet rozpoczął formułowanie nowych postulatów strajkowych. Powtórzono prawie wszystkie punkty z wyłączeniem postulatu Hulsza dotyczącego wyboru nowych związków zawodowych.
Postulaty zakończono słowami: "Zwracamy się do Was o niedopuszczenie przez właściwą Waszą postawę do wystąpienia podobnych ekscesów chuligańskich, jakie miały miejsce w Gdańsku, w wyniku których została przelana krew i zniszczone Nasze dobro. Ekscesy te zdecydowanie potępiamy, jednocześnie zaś solidaryzujemy się z żądaniami ludu pracy m. Gdańska."
Główny Komitet Strajkowy stał się tym samym pierwszym, niezależnym, oddolnie zorganizowanych głosem i reprezentacją pracowników w Polsce. Powstał ośrodek decyzyjny, który miał władztwo nadane przez najważniejsze zakłady pracy w Gdyni. Stanowił tym samym władzę inną niż partyjna i nie można go było zakwalifikować jako chuligańskiej rewolty bądź kontrrewolucji.
Był to więc ewenement, na który władze partyjno-rządowe nie mogły się zgodzić. Zdecydowano o aresztowaniu Głównego Komitetu Strajkowego.
Jerzy Kowalczyk wspomina: "Zbliżała się północ, gdy usłyszeliśmy potworny huk łamiącego się drzewa i pękających szyb. Nim się zorientowaliśmy co się stało, otworzyły się w naszej sali drzwi i zobaczyliśmy wchodzących do środka wściekłych z pianą na ustach milicjantów, którzy krzyczeli, aby się nie ruszać. (...) Łapiąc nas za włosy, przewracając na podłogę, zaczęto nas bić pałkami i kopać. Ci, którzy nie stawiali oporu byli sprowadzani po schodach na dół. Widziałem jak dwóch milicjantów trzymając się za ręce skakali po Edmundzie Hulszu. Widziałem także jak w brutalny sposób bito i kopano Włodzimierza Ilnickiego, który stawiał im opór.
Jeżeli chodzi o mnie, muszę się przyznać, że broniłem się za wszelką cenę. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami, złapałem stolik i rzuciłem nim w milicjantów, którzy pastwili się nad Hulszem i Ilnickim. (...) Dopóki starczyło sił, to się broniłem, ale w końcu i mnie przewrócono."
W taki sposób, po około siedmiu godzinach działalności, Główny Komitet Strajkowy dla Miasta Gdyni przestał istnieć. Członkowie Komitetu zostali siłą przewiezieni do Aresztu Śledczego w Wejherowie.
W notatce służbowej oficer SB zanotował: "Komitet Strajkowy uważał siebie po podpisaniu umowy za legalnie działający".
Można postawić tezę, że informacje przekazywane do MSW i w konsekwencji do Komitetu Centralnego PZPR w Warszawie były zniekształcone. Pokazywały strajkujących z Gdyni jako bandytów, którzy chcą przejąć władzę i stanowić zarzewie ogólnopolskiego buntu. Tylko w ten sposób można wyjaśnić brutalny rozrachunek komunistycznych władz z Głównym Komitetem Strajkowym.
Warto również postawić hipotezę, której jednak nie sposób zweryfikować: działalność Głównego Komitetu Strajkowego mogła się przyczynić do zapobieżenia masakrze robotników w dniu 17 grudnia 1970 w Gdyni. Niewątpliwie jednak, warunkiem sine qua non musiałaby być koncyliacyjna postawa ówczesnych władz. Niestety, stało się inaczej...
Pierwotna, obszerniejsza wersja artykułu, została opublikowana w wydawnictwie Wyższej Szkoły Komunikacji Społecznej "Zeszyty Gdyńskie nr 10".