• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Port to nie zawsze bezpieczne schronienie

Michał Lipka
31 października 2013 (artykuł sprzed 10 lat) 

Choć port ma chronić statki od zagrożeń, które czyhają na nie na morzach, bywa, że i w nim nie zawsze jest bezpiecznie. W przypadku co najmniej dwóch polskich statków wypadki zdarzyły się właśnie podczas - wydawać by się mogło - bezpiecznego postoju w porcie.



W 1924 roku w holenderskiej stoczni NV Scheepswerften miała miejsce uroczystość wodowania jednostki "Jung". Był to niewielki (długość 55,3 metra) i dość wolny (prędkość maksymalna ok. 10 węzłów) parowiec, który w swoich dwóch ładowniach mógł przetransportować ok. 1020 ton ładunku. Jednostkę obsługiwała 20-osobowa załoga.

"Jung" pływałby pewnie latami pod czerwono-biało-niebieską banderą, gdyby w listopadzie 1927 roku nie wypatrzyli go przedstawiciele Żeglugi Polskiej, którzy postanowili kupić tę jednostkę. Jak to wtedy często bywało, negocjacje nie trwały zbyt długo i już 7 grudnia 1927 roku "Jung" zawinął do portu w Gdyni, zmieniając jednocześnie nazwę na "Tczew". Z racji swych niewielkich rozmiarów pływał głownie po Bałtyku.

Zimą 1929 roku, czyli nieco ponad rok po podniesieniu polskiej bandery, "Tczew" wyruszył w rejs z ładunkiem węgla do Danii. W okolicach Bornholmu, wraz z kilkoma innymi statkami, polska jednostka utknęła na polu lodowym. Statki co prawda początkowo starały się przedzierać naprzód, ale pogarszająca się z każdą chwilą pogoda w końcu (4 lutego 1929 roku) je zablokowała. Dopiero po czterech dniach na ratunek przybyły dość nietypowe lodołamacze, czyli dwa niemieckie pancerniki (jednym z nich był "Schleswig-Holstein", który dziesięć lat później rozpoczął w Gdańsku II wojnę światową). Okrętom udało się wyswobodzić uwięzione jednostki.

Jednak pech dalej nie opuszczał "Tczewa". Jako najwolniejszy statek płynął on na końcu konwoju. W pewnym momencie rynna stworzona przez pancerniki ponownie się zamknęła i uwięziła "Tczew" w odległości zaledwie 10 mil od Kilonii.

Sytuacja na "Tczewie" powoli stawała się coraz gorsza - pojawiały się liczne uszkodzenia i powoli kończyła się żywność. Pierwszy oficer zaproponował dowódcy statku, kpt. ż.w. Karolowi Rynckiemu, że spróbuje wraz z kilkoma marynarzami po lodzie udać się na brzeg po prowiant. Kilkugodzinna wyprawa zakończyła się sukcesem, ale niebawem trzeba była ją powtórzyć.

Z pomocą "Tczewowi" przyszło niemieckie lotnictwo. Samoloty stworzyły most powietrzny, który zaopatrywał "Tczew" i inne uwięzione statki w niezbędną żywność i medykamenty. Wdzięczni Polacy ułożyli na lodzie napis z bryłek węgla, w którym dziękowali lotnikom. Ostatecznie po sześciu tygodniach przymusowego postoju, niemiecki pancernik "Elsass" wyswobodził "Tczew" z lodowej pułapki.

Statek udał się do stoczni na niezbędny remont po którym dalej, przez przeszło dziewięć lat, prowadził żeglugę trampową głównie do portów estońskich i niemieckich. Pech jednostki niebawem znowu dał o sobie znać.

5 grudnia 1938 roku "Tczew" w porcie w Gdańsku przyjmował ładunek blach. Tragedia przyszła nagle - statek niespodziewanie stracił stateczność, po czym w krótkim czasie, zerwawszy cumy, przewrócił się na burtę i zatonął. Stało się to niestety tak szybko, że dwóch członków załogi maszynowej (asystent i palacz) nie zdołało opuścić maszynowni i zginęło.

Po dziś dzień jednoznacznie nie została wykazana przyczyna tego wypadku. Niektórzy opowiadają się za błędami sztauerów, którzy mieli błędnie rozmieścić ładunek, inni z kolei doszukują się teorii spiskowych, jakoby na statek zasadzili się hitlerowcy i dokonali sabotażu. Jeszcze inni doszukują się winy dowódcy "Tczewa" Antoniego Wąsowicza (tę barwną postać, komandora w stanie spoczynku, bardzo ciekawie opisał w swej książce "Fala za falą" kmdr Eugeniusz Pławski), który miał wydawać złe polecenia. Ku temu ostatniemu skłoniła się również i Izba Morska, która badając wypadek, w werdykcie zabroniła Wąsowskiemu dowodzić statkami (pracował potem jako pilot portowy). Jednoznacznych dowodów jednakże nie było.

27 grudnia 1938 roku "Tczew" został podniesiony i przeholowany do stoczni w Gdyni, gdzie zastał go wybuch wojny. Niemcy wcielili go do swej floty pod nazwą "Dirschau", a dalsze losy tej jednostki są nieznane.

W okresie powojennym, gdy polskie stocznie okrzepły już po zniszczeniach, zaczęły budować statki, które spotkały się z dużym uznaniem nie tylko armatorów krajowych, ale i zagranicznych. W latach 1953 - 1959, w oparciu o włoskie plany, Stocznia Gdańska zbudowała serię motorowców typu B-51. Były to blisko 60-metrowe jednostki, o nośności ok. 680 ton i prędkości 10 węzłów. Jednym ze statków tej serii była "Nysa", która zatonęła wraz z cała załogą w 1965 roku. Inną jednostką natomiast była zwodowana w 1959 roku "Orla".

"Orla" pływała bez większych przygód przez cały 1960 rok. Wszystko zmieniło się 28 lutego 1961 roku, gdy jednostka, pod dowództwem kapitana ż. w. Włodzimierza Sośnickiego, przybyła do fińskiego portu z transportem mięsa w kartonach. Tego dnia fińscy dokerzy mieli wyładować ładunek. Gdy jednak pierwszy z dokerów zszedł do ładowni, dostał drgawek i szybko stracił przytomność. Z pomocą starali mu się pójść inni dokerzy, ale ledwo zeszli do ładowni zaczęli się dusić i musieli szybko stamtąd uciekać.

Najbliżej feralnej ładowni znajdowało się w tym czasie trzech polskich marynarzy i teraz oni, zaalarmowani krzykami dokerów, ruszyli na ratunek. Niestety dwóch z nich - bosman Józef Pilawski i starszy marynarz Andrzej Borowy, podobnie jak fiński doker, szybko straciło przytomność. Trzeci z marynarzy w ostatniej chwili zdołał uciec.

Załoga podjęła próby ratowania nieprzytomnych - kolejni ochotnicy wstrzymując na chwilę oddech wskakiwali do ładowni starając się pomóc, ale próby te były nieudane. Niebawem przy nabrzeżu pojawiła się wezwana straż pożarna wraz z pogotowiem. Strażacy szybko wynieśli zemdlonych, którzy w krótkim czasie znaleźli się w szpitalu pod opieką lekarzy. Udało się uratować bosmana i fińskiego dokera. Niestety starszy marynarz Andrzej Borowy umarł nie odzyskawszy przytomności. Miał tylko 28 lat.

Co było przyczyną tego wypadku? To suchy lód, czyli zestalony po skropleniu dwutlenek węgla, który stosuje się do chłodzenia m.in. materiałów łatwo psujących się, takich jak przewożone w ładowni "Orli" mięso. Jak wykazało późniejsze dochodzenie, wszedł on w proces sublimacji, czyli przekształcił się w śmiercionośny w tym wypadku gaz.

Zalecenia dotyczące suchego lodu są niezwykle restrykcyjne (m.in. nie można dotykać go gołymi rękami, gdyż silnie parzy, ani nie można przetrzymywać go w szczelnie zamkniętych pomieszczeniach, gdyż może to grozić wybuchem lub przejściem w stan gazowy).

W werdykcie Izby Morskiej z 28 listopada 1961 roku czytamy, że główną przyczyną wypadku było niesprawdzenie poziomu stężenia dwutlenku węgla w ładowni oraz brak jej przewietrzenia. Co prawda kapitan został wymieniony w wyroku, obok armatora i producenta suchego lodu, jako współwinny, ale nie został pociągnięty do odpowiedzialności.

Imię Andrzeja Borowego stało się znane również i z innego powodu - nazwano tak pierwszy statek nowej serii jednostek posiadających najwyższą klasę przeciwlodową 1A, zbudowanych przez stocznię im. Komuny Paryskiej w Gdyni.

Opinie (21)

  • Więcej takich artykułów

    Wspaniały tekst. Bardzo dziękuję. Myślę, że warto pisać takie teksty, bo tematyka morska zdominowana jest obecnie praktycznie wyłącznie przez kwestie związane z Marynarką Wojenną i jej historią, a przecież polskie tradycje morskie to nie tylko flota wojenna (zresztą - co już wiemy - mająca się czym pochwalić). To także, w coraz bardziej odległych czasach, wspaniała, oceaniczna i morska flota handlowa, czy rybacka. Taka, jakiej pewnie nigdy już w Polsce nie zobaczymy. W tym obszarze jest mnóstwo ciekawych, wartych zapamiętania historii, które powinny, moim zdaniem, doczekać się opracowania książkowego.

    A przy okazji, M/S Andrzej Borowy to był mały stateczek - pierwotnie w eksploatacji PŻM, później przekazany do PLO. W czasach PLO okrętowano przez jakiś czas na ten statek mojego Ojca - wówczas młodego elektryka okrętowego (dokładnie - asystenta, chyba jeszcze nie oficera). Czas ten wspominam jako okres wycieczek z Gdyni do Szczecina - w odwiedziny do Ojca, na statek. Szczecin - wówczas bardzo fajne miasto. Był tam lunapark z samochodami elektrycznymi w dwóch wersjach - dla młodszych (beżowe) i starszych (kolorowe, metaliczne). I do tego te pyszne bułki nadziewane farszem z pieczarek. Jak tylko Ojciec miał wolne, mogliśmy tam spędzić trochę czasu - to było fajne :-) Fajne wspomnienia. I podróż pociągiem w wagonie sypialnym. Naprawdę wielkie przeżycia dla małego człowieka.

    Historię Andrzeja Borowego, marynarza, całkowicie wymazałem z pamięci na rzecz podróży pociągiem, lunaparku i bułek z pieczarkowym farszem. Dziękuję, bo ten artykuł mi ją przypomniał. A przecież Ojciec opowiadał mi - teraz sobie przypominam - "kim był Andrzej Borowy". Dzieci nie lubią jednak smutnych historii. Szczególnie, że taka historia, jakoś tam, podpowiadała dziecku, że podobny los może spotkać właściwie każdego marynarza. Zagrożeń na morzu (i na statku w ogóle) jest przecież całe mnóstwo.

    Co do samego statku - czy był udany? To już musiałbym zapytać się Ojca. Mały statek - to na pewno. Myślę, że ładnym gestem było upamiętnienie zwykłego, młodego marynarza, który poczucie odpowiedzialności za życie innych przypłacił śmiercią.

    • 5 0

  • ten CON RO za rufa Borowego tez dawno sprzedany jak cale PLO (2)

    Widzialem go w Kenii przemalowanego na Mediteranea i potem w Durbanie tez byl.
    Mozeby warto opisywac jak zniszczono cale PLO i chyba 250 statkow poszlooooo....... dzieki prywatyzacji rzekomej

    • 27 0

    • Jak zniszczono?

      Po prostu solidaruchy na początku lat 90-tych do restrukturyzacji zatrudnili niemieckich managerów a ci ... pozbyli się konkurencji dla swoich krajowych firm. Simple.

      • 5 0

    • to byl zbudowany w Australii ....

      Gdansk II, łezka się w oku kreci

      • 8 1

  • S/s Tczew

    Na tym statku zginął mój dziadek Witold Heliński asystent maszynowy. Miał wtedy 30 lat. Fajnie, że właśnie dzisiaj ukazał się ten artykuł.

    • 5 0

  • Niemiecki pancernik "Elsass" uwolnił

    uwięziony w lodach "Tczew". To chyba jeden jedyny raz kiedy Niemcy pomogli nam Polakom wyjsc z opresji. Ale Tczewa zal. No bo co za przepiekna jednostka to byla.

    • 3 1

  • Polska

    to kraj leżący nad morzem który odwraca się do niego plecami , Kwiatkowski i Wenda w grobie się przewracają !!!!!

    • 21 0

  • (2)

    Lubie te teksty o dawnych statkach i historiach morskich. Mila odmiana od codziennych informacji o korkach, śmieciach i policji :) Tak trzymac

    • 74 0

    • m/s Andrzej Borowy - pamietam go czesto (1)

      stojącego w gdańskim porcie. Tylko gdzie ta flota polska jest ? Gdzie PLO, Dalmor, Gryf, Odra, Jedność Rybacka ??? Nic nie trzeba, jest kapitalizm i syf totalny

      • 11 0

      • Polska

        flota już nie istnieje , komu za to dziękować ???? tragedia co z nią zrobiono !!

        • 7 0

  • Niemiecki pancernik "Elsass", który ostatecznie uwolnił uwięziony w lodach "Tczew".

    Olllalala! To przecież klasa "Schlezwig Holstein" !

    • 6 0

  • (3)

    Heh. Dawno temu na 55 metrowym "kapciu" 20 osób załogi.

    Dziś na 90 metrowych coasterach 6 osób załogi, na dużych kontenerowcach 15-18 osób.
    Załogi coraz bardziej redukowane do minimum safe manning, a obowiązków coraz więcej.

    • 35 2

    • Orla, Pilica, Dunajec.... (2)

      Lata 60. Postój w Londynie przy Tower Bridge z tarcicą z Gdańska- 1 tydzień, W Gdańsku na Pagecie następny tydzień przy załadunku. Deska, po desce do ładowni. Noc do spania, a nie do pracy. Itd, itd..
      To były czasy marynarzy, młodzież w to nie uwierzy.

      • 13 0

      • oj teraz to juz inne czasy (1)

        zaladnek 24h rozladunek 24h wszystko oczywiscie na zmiany i kiedy t wyjsc do miasta

        • 8 0

        • 24? To nie tak tragicznie. Co powiesz na takie 100 metrowe coastery, które bujają się po Północnym i Bałtyku? Wyładunek rzepaku w Hamburgu - 6 godzin. Wyładunek dwóch śmiegieł do elektrowni wiatrowej w Szwecji - niecała godzina postoju i wypad. Co najlepsze... Cały kontrakt na wachtach. 6 godzin wachty, 6 godzin wolnego, 6 godzin wachty i tak przez 5 miesięcy, ani jednego dnia wolnego.

          • 10 0

  • gdzie te czasy

    kiedy Bałtyk zamarzał na całym obszarze. Teraz zima stulecia skuwa tylko bliski akwen. A kiedyś saniami po lodzie do Szwecji...

    • 8 1

  • ostatnia szansa

    Pokolenie ludzi, którzy zbudowali PMH już wymiera. Należy szukać świadków i spisywać co się uda.

    • 23 0

1

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Gdynia wielu narodowości

spotkanie, wykład

Sprawdź się

Sprawdź się

Jakie cykliczne wydarzenia odbywały się w miejscu poprzedzającym dzisiejszy hipodrom w 2. połowie XIX wieku?

 

Najczęściej czytane