• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Jakie były rockowe lata 70. w Trójmieście?

Łukasz Stafiej
23 września 2017 (artykuł sprzed 6 lat) 
Autorzy książki w latach 80.: od lewej Marcin Jacobson i Stanisław Danielewicz. Autorzy książki w latach 80.: od lewej Marcin Jacobson i Stanisław Danielewicz.

- Staraliśmy się udokumentować czasy tyleż absurdalne, co ciekawe, które dla naszych dzieci i wnuków brzmią jak baśń o żelaznym wilku. Ten rodzaj twórczości nazywano wtedy "muzyką niepoważną" i tak ją traktowano, więc jej nie dokumentowano. Na szczęście prawie wszyscy ludzie, których prosiliśmy o pomoc, chętnie dzielili się swoimi wspomnieniami i pamiątkami. Tylko jeden ze znanych wówczas muzyków, który zresztą nadal uprawia ten zawód, powiedział, że nie ma co wspominać, bo to było i minęło - mówią Marcin Jacobson i Stanisław Danielewicz, autorzy właśnie wydanego kompendium wiedzy o trójmiejskiego muzyce rockowej lat 70. pt. "Rockowisko Trójmiasta".



Łukasz Stafiej: Wyobraźmy sobie - choć to pewnie niełatwe - że trójmiejskiego big-beatu nie było. Jak wyglądałby wtedy polski rock?

Marcin Jacobson: Nie potrafię odpowiedzieć na tak postawione pytanie, bo przecież rock, u nas w początkowym okresie nazywany big-beatem, był zjawiskiem światowym, więc prędzej czy później, bez udziału Trójmiasta pewnie też by się jakoś w Polsce rozwinął. To, że wszystko zaczęło się właśnie tutaj, wynikało z trzech powodów. Po pierwsze, Trójmiasto to dwa wielkie porty morskie, a co za tym idzie bieżący kontakt z Zachodem, który w innych regionach kraju był wtedy ograniczony. Drugim był fakt, po części wynikający z tego pierwszego, Wybrzeże było wtedy jednym z najprężniejszych naszych ośrodków kulturalnych i promieniowało na kraj cały praktycznie we wszystkich dziedzinach sztuki - teatr, kabaret, sztuki plastyczne, muzyka.

I wreszcie: dwie nietuzinkowe postacie, by nie rzec wizjonerzy, Franciszek WalickiAndrzej Cybulski, którzy doskonale potrafili poruszać się w ówczesnych układach, a przy tym mieli wolę i potrzebę przenoszenia na nasz grunt rodzących się na Zachodzie nowinek kulturalnych, które nie pasowały do politycznych doktryn jakie serwował Komitet Centralny PZPR. Ten pierwszy był m.in. współodpowiedzialny za eksplozję popularności jazzu w Polsce, a potem doprowadził do powstania pierwszych polskich zespołów beatowych (Rhythm & Blues, Czerwono- i Niebiesko-Czarni), maczał palce w nakręceniu koniunktury na tę muzykę (Festiwale Młodych Talentów w Szczecinie), wymyślił Non-Stop i Musicoramę, czyli pierwszą polską dyskotekę. Ten drugi, nieco później uczynił z Żaka najważniejsze centrum kultury studenckiej w Polsce, a następnie lokalną Estradę przekształcił w wiodącą agencję impresaryjną kraju (BART).

Stanisław Danielewicz: Pytanie powinno być uzupełnione o frazę: z jakiego powodu mogłoby na Wybrzeżu nie być owego big-beatu, który tak mocno oddziaływał przez lata na tzw. "muzykę młodzieżową" Polski? Powodów mogłoby być kilka: Franciszek Walicki po wojnie trafił nie do Gdyni, lecz np. Łodzi czy Krakowa; albo: warszawska młodzież na przełomie lat 50. i 60. miałaby lepsze dojścia do zachodnich płyt niż fani rock and rolla z Trójmiasta, a kontakt z zachodnimi nowinkami zapewniałyby samoloty LOT-u, a nie statki wypływające z Gdyni do zachodniej Europy i Ameryki.

Jeśli rozważać wariant Walickiego, to zapewne potrafiłby rozpoznać inne niż trójmiejskie środowisko młodych muzyków równie skutecznie - i mielibyśmy wówczas skład grupy Rhythm and Blues złożony z muzyków łódzkich czy krakowskich. A gdyby Walickiego w ogóle nie było? Jeszcze trudniejsze do wyobrażenia, ale zapewne po dwóch pierwszych festiwalach jazzowych w Sopocie (nota bene pierwszy z nich w dużej mierze również kreował Walicki) i cieszących się olbrzymim powodzeniem koncertach zespołu Zygmunta Wicharego z udziałem Bogusława Wyrobka - skądinąd też z Wybrzeża - fali rock and rolla nie można było powstrzymać, nawet gdyby władza tego chciała. A czy naprawdę chciała? Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie w roku 1955, z udziałem lewicowych, ale jednocześnie jazzowych i "rozrywkowych" wykonawców z Zachodu również partyjnym decydentom zamieszał w głowach. Ogólnie konkluzja jest taka: byłoby zapewne inaczej niż było, ale fala rock and rolla zalałaby Polskę równie skutecznie, choć może później - jak stało się to dzięki udziałowi w tych wydarzeniach muzyków trójmiejskich.

Co takiego tutejsze zespoły - czy szerzej: środowisko muzyczne - wniosły do polskiej muzyki, czego nie było w innych regionach kraju? Jakby panowie scharakteryzowali ten trójmiejski klimat rockowy?

SD: Jednym z ważnych czynników kształtowania środowiska big-beatowców Trójmiasta był wspomniany wyżej stosunkowo łatwy i szybki kontakt z modą zachodnią, oczywiście także z muzyką. Brytyjskie płyty z przebojami bardzo szybko docierały do Trójmiasta. Brzmienia, sposób śpiewania, rodzaj aranżacji instrumentalnej - były naśladowane. Ale do tego doszedł element dołączony przez Walickiego: "polska młodzież śpiewa polskie piosenki". Wybrzeżowe zespoły - wykorzystując wzory brytyjskie, trochę też amerykańskie - zaczęły wykonywać własne kompozycje, śpiewać własne teksty. To samo miało miejsce i w innych obszarach, ale na Wybrzeżu najwcześniej. Dzięki temu szybko pojawiły się: konkurencja między trójmiejskimi zespołami, poszukiwanie oryginalnych rozwiązań w zakresie kompozycji i aranżacji, twórcza interpretacja zachodnich wzorów. No i tak powstał specyficzny "Tri-City sound: już na początku lat 60., który do połowy dekady kształtował oblicze polskiego big-beatu.

MJ: Nie wiem, czy można mówić o jakimś trójmiejskim klimacie rockowym. Jeżeli już, skłaniałbym się raczej ku stwierdzeniu, że tutejsza aglomeracja sprzyjała sztuce, a ów specyficzny klimat dotyczył całego środowiska bez podziału na rodzaje twórczości i style. Plastycy, muzycy, poeci i aktorzy trzymali się razem. Razem tworzyli, razem hulali w Żaku, SPATiF-ie itp. To było jedno, otwarte na świat, środowisko, które na zawołanie miało liczne i wdzięczne grono odbiorców. Pamiętajmy o tym, że Trójmiasto było wtedy również ogromnym centrum akademickim.

Wszystkie te elementy powodowały, że tutejsi artyści tworzyli "do przodu" i na tym polegała siła tego środowiska. Na Wybrzeżu, o czym już mówiliśmy, powstały pierwsze zespoły rockowe, ale nie zapominajmy też o tym, że tutaj mieliśmy najciekawszy jazz nowoczesny w Polsce itd. Zmiany polityczne, jakie wprowadził Gierek, poprzez otwarcie kraju na Europę, odebrały wiele atutów wybrzeżowemu środowisku, a z drugiej strony - za sprawą centralizacji - zwabiły do stolicy kwiat tutejszych twórców, co mocno nadwyrężyło jego witalność. Nie znaczy to, że w latach 70. nie mieliśmy w Trójmieście interesujących rockmanów. Było ich sporo, ale cieszyli się oni lokalną popularnością, działali w licznych klubach, ale nie mieli szansy przebicia się do centralnych mediów, które całkowicie przejęły rząd dusz.

"Rockowisko Trójmiasta" zostało wydane przez wydawnictwo Bernardinum. "Rockowisko Trójmiasta" zostało wydane przez wydawnictwo Bernardinum.
Panów książka - a może raczej trzeba by powiedzieć - księga pt. "Rockowisko Trójmiasta" opowiada o latach 70. Dlaczego właśnie tą dekadą w historii trójmiejskiej muzyki się zajęliście?

SD: Piszemy o tym we wstępie do "Rockowiska". To właściwie druga część opowieści o trójmiejskim rocku, pierwsza musiałaby obejmować końcówkę lat 50. i całe lata 60. Tak się jednak składa, że ci, o których wypadałoby napisać w owej pierwszej części, w większości "grają w największej orkiestrze świata", nie ma ich wśród nas. Tymczasem bohaterowie właśnie napisanej książki to - choć wiekowi - wciąż osoby żyjące, chociaż niestety nie wszystkie. Można więc było skorzystać z możliwości osobistej rozmowy, zadania pytań, prośby o komentarz. To zadecydowało o takiej, a nie innej kolejności. Ale oczywiście lata 50. i 60., w oparciu o materiały archiwalne i publikacje, to nadal temat, który mi się marzy.

MJ: Dodam tylko, że rozpoczęliśmy tę pracę od środka, ponieważ kilka lat temu ukazała się książka "Motława Beat - Trójmiejska scena big-beatowa lat 60." Andrzeja Ichy i Romana Stinzinga. Fakt ten mógł sugerować, że podążamy duktem już przez kogoś wydeptanym szczególnie w sytuacji, gdy nasz pomysł na potraktowanie tematu zdecydowanie różni się od tego jaki przyjęli wspomniani autorzy, a tego chcieliśmy uniknąć.

"Rockowisko" zostało podzielone na kilka rozdziałów, ale szczególnie zwracają uwagę dwa z nich: "Non-stop i inne takie miejsca" poświęcony trójmiejskim klubom muzycznym oraz "Zespoły duże i małe" będący katalogiem lokalnych kapel. To świetna dokumentalna robota. Proszę zdradzić, jak wyglądało zbieranie tych wszystkich informacji.

SD: Pracę nad tymi rozdziałami podzieliliśmy między siebie w ten sposób, że każdy z nas miał napisać o tym, co sam znał i pamiętał najlepiej. Obaj byliśmy bowiem - choć w różnych obszarach - uczestnikami środowiska rockmanów trójmiejskich w latach 70. i nieco wcześniej. Zasadą tej książki są dopowiedzenia i nawet polemiki - ale taka właśnie metoda pracy nad rozdziałami świetnie się sprawdziła. Każdy z opisów jest sygnowany odrębnie przez jego autora.

MJ: Jest takie powiedzenie, że "co dwie głowy to nie jedna". Redaktor Danielewicz, mając doświadczenie wynikające z publikacji dwóch tomów "Jazzowiska Trójmiasta", miał ochotę na kolejne naukowe, powiedzmy, analityczne dzieło. Mnie z kolei bardziej kręci uświadomienie współczesnym trudnej do wyobrażenia specyfiki tamtych czasów oraz przypomnienie ludzi, którym chciało się działać i tworzyć w tych często absurdalnych warunkach. Zderzenie tych dwóch koncepcji zaowocowało powstaniem księgi o wiele grubszej niż to zakładaliśmy. A co do samej dokumentacji, to fakt że obaj działaliśmy i nadal funkcjonujemy w tym środowisku na pewno ułatwiał nam pracę, bo cała trudność w takiej pracy polega na tym, aby wiedzieć: kogo i gdzie szukać, no i o co pytać. Mam świadomość, że szczególnie w obu wymienionych rozdziałach zabrakło kilku informacji, które powinny tam się znaleźć, ale pamiętajmy, iż nie od razu Gdańsk zbudowano. W stopce książki jest mój adres mailowy, na który prosimy słać wszelkie uwagi i uzupełnienia.

Książka w sporej części jest pisana w oparciu o wspomnienia, czasem osób, które pewnie nie będą już miały okazji w innym miejscu podzielić się swoimi przemyśleniami o polskiej muzyce. Czuliście się, że przekazujecie unikatową wiedzę? Że robicie kronikę zapomnianych informacji, które dzięki temu staną się w pewien sposób nieśmiertelne?

MJ: Z tą nieśmiertelnością to bym nie przesadzał. Tak jak mówiłem, staraliśmy się udokumentować czasy tyleż absurdalne, co ciekawe, które dla naszych dzieci i wnuków brzmią jak baśń o żelaznym wilku. To, o czym piszemy, jest częścią naszego życia, ale też kawałkiem historii współczesnej kultury i tzw. dziedzictwa narodowego, których często nie doceniamy. Nie bez kozery ten rodzaj twórczości nazywano wtedy "muzyką niepoważną" i tak ją traktowano, więc jej nie dokumentowano lub to, co zostało, jest dzisiaj bardzo rozproszone, co w efekcie może prowadzić do tego, że za chwilę obudzimy się "z ręką w nocniku". Na szczęście prawie wszyscy ludzie, których prosiliśmy o pomoc, chętnie dzielili się swoimi wspomnieniami i pamiątkami. Tylko jeden ze znanych wówczas muzyków, który zresztą nadal uprawia ten zawód, powiedział, że nie ma co wspominać, bo to było i minęło.

SD: Miałem świadomość, że to nieraz ostatnia szansa rozmowy z żyjącymi uczestnikami wydarzeń trójmiejskiej sceny rockowej. W trakcie pisania książki kilka ważnych postaci owych czasów odeszło, np. Jurek Kosela czy Andrzej Lauda. Nie było natomiast problemu z pytaniami o to, jak było. Muzycy chętnie dzielili się swoimi historiami, niektóre z nich przyniosły unikalną wiedzę o tamtych latach.

Czy będą kolejne części "Rockowiska"? Do opisania czekają kolejne dekady. Na pewno bardzo interesująca byłaby kronika trójmiejskiego rocka po 89. roku, a nawet XXI wieku. Podjęlibyście się panowie tego?

MJ: Żyjemy w czasach gdy to czytelnik i wydawca decyduje czy dana książka powstanie czy nie. Rockowisko pomyślane zostało jako trylogia obejmująca dekadę przed tą obecnie przez nas opisaną i dziesięciolatkę po, ale nie rozmawialiśmy jeszcze czy, kiedy i jak zabierzemy się za jej kolejne części. A co do trójmiejskiego rocka lat 90. i lat późniejszych, to tym tematem powinni zająć się młodsi, dla których my w tym czasie byliśmy już starymi zgredami.

SD: Na pewno potrzebna jest rzetelna analiza zarówno lat 60. (choć pierwszy krok został już zrobiony w książce "Motława Beat"), jak 80. Zaś prezentacja tego, co działo się w trójmiejskim rocku po roku 1989 to szczególnie łakomy kąsek dla autora, ale nie ukrywam - bardzo trudny i wymagający ogromnej pracy, choć pozornie niewielki dystans czasowy od opisywanych wydarzeń stanowi pewne ułatwienie. Pożyjemy - zobaczymy.

Opinie (70) 5 zablokowanych

  • A Marek Gaszyński katował tego singla Middle of the Rooad "Chirpy chirpy, cheep cheep" , "Sacramento" i "Soley soley"...no a wiara spiewała "doley, doley"....a piwa czy innych uzywek jak na lekarstwo. A w tej sali turystycznej upał niemiłosierny. Kto mógł ten sie rozdziewał. nie było jednak tak, ze panowie zdejmowali swoje t-shirty

    • 2 0

  • xx

    Autor opisuje różne fajne rzeczy - próbuje między innymi naprawiać skrzywioną przez propagandę PRL historię polskich dyskotek i deejayów w której brał swego czasu solidny udział i dzięki czemu znalazł miejsce (wraz z Jacobsonem i innymi) w pierwszej i jedynej książce (gigantycznej eKsiążce)

    • 1 1

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Majówkowe zwiedzanie Stoczni vol.7 (1 opinia)

(1 opinia)
20 zł
spacer

Vivat Gdańsk! Rekonstrukcje historyczne na Górze Gradowej

pokaz, spacer

Gdynia wielu narodowości

spotkanie, wykład

Sprawdź się

Sprawdź się

Syn jakiego króla urodził się w Gdańsku?

 

Najczęściej czytane