• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Dwie katastrofy: w samotności i na oczach gapiów

Michał Lipka
28 lutego 2013 (artykuł sprzed 11 lat) 

Historia morskich tragedii polskich statków niestety liczy wiele kart. Część z nich odbywała się w zupełnej samotności, innym towarzyszyli świadkowie. Często to z ich relacji znamy przebieg morskich tragedii.



Po zakończeniu II wojny światowej polskie władze zdecydowały o budowie niewielkich statków, które miały zapewnić tzw. "małą żeglugę". Od decyzji do rozpoczęcia budowy nowego typu statku minęło niewiele czasu - w Stoczni Gdańskiej, na licencji włoskiej stoczni Ansaldo, w 1951 roku zwodowano pierwszy ze statków typu B 51, który po podniesieniu biało-czerwonej bandery otrzymał nazwę "Nysa". Była to niewielka, bo raptem 60-metrowa jednostka o wyporności 486 ton, która była w stanie osiągnąć prędkość 10 węzłów. Statek skierowano do obsługi małej żeglugi w której transportowano głównie drobnicę.

W styczniu 1965 roku "Nysa", pod dowództwem kapitana Gustawa Gomułki, opuściła szkocki port Leith i udała się w stronę Oslo. Ładunek pokładowy - 650 ton pociętych szyn do przetopienia.

W niedzielę 10 stycznia nadszedł sztorm o sile 10 stopni w skali Beauforta. Na pokład statku wdzierały się przeszło 12-metrowe fale.

Nie wiemy co wtedy działo się na pokładzie polskiej jednostki, bo nie ustaliła tego do końca nawet Izba Morska. Wiemy natomiast, że niedaleko "Nysy" sztormował norweski statek "Berby". To właśnie jego załoga po godzinie 22 odebrała sygnał SOS nadany z polskiej jednostki. W zeznaniach norweskiego kapitana Knuta Kristoffersena możemy wyczytać, iż obserwując ze swym pierwszym oficerem obcy statek, z przerażeniem zobaczyli, jak w pewnym momencie polski statek ustawia się bokiem do nadchodzących fal. Kapitan nadał przez radio sygnał ratunkowy i ruszył na pomoc.

Niestety po przybyciu na miejsce nie znaleziono już niczego - ani statku, ani załogi.

Następnego dnia, w tym miejscu znaleziono szczątki szalupy, a już niebawem morze zaczęło wyrzucać zwłoki marynarzy. Z 18 członków załogi 11 nigdy nie odnaleziono.

Po takiej tragedii (nota bene największej, jaka dotknęła Polską Żeglugę Morską) jednym z podstawowych pytań, jakie stanęły przed Izbą Morską, było: dlaczego do niej doszło. Po zbadaniu wielu tomów akt Izba Morska wydała orzeczenie, że przyczyn wypadku ani ewentualnej winy osób nie dało się ustalić.

Z takim werdyktem nie chciały pogodzić się rodziny zmarłych marynarzy. Jako przyczynę katastrofy z udziałem Nysy wskazywały brak kompetencji dowództwa jednostki. Kapitan Gomułka nie miał ukończonej szkoły morskiej (swoje wykształcenie zakończył na poziomie podstawowym), a stanowisko zawdzięczał tzw. awansowi społecznemu. Pierwszy oficer, który dołączył do załogi "Nysy" niedługo przed wypadkiem, ze swojego poprzedniego statku został wyrzucony przez kapitana, który podał w wątpliwość jego doświadczenie i zdolności morskie. Dodatkowo okazało się, że podczas postoju w szkockim porcie, kapitan Gomułka zamówił zbyt małą ilość drewna sztauerskiego, służącego do mocowania przewożonych towarów, przez co szyny nie był prawidłowo zabezpieczone. Pozwala to domniemywać, iż podczas sztormu ładunek mógł się przesunąć na którąś z burt, co mogło spowodować przechył na burtę.

Byli członkowie "Nysy" wspominali o tym, że na jednostce często dochodziło do drobnych, ale istotnych awarii. Często zacinał się ster, prawidłowo nie działały maszyny. To wszystko mogło mieć oczywiście wpływ na tragedię. Rodziny niestety nie mogły znaleźć odpowiedzi na swe pytania przed sądem, gdyż zostały zastraszone przez Służbę Bezpieczeństwa.

Wydawać by się mogło, że na tym historia tragedii sprzed 40 lat się kończy, ale niestety rodziny marynarzy wystawiono na jeszcze jedną próbę.

W 2006 roku jedna z rodzin ujawniła list, który miał zostać napisany przez członka załogi "Nysy". Jego treść była niezwykle dramatyczna.

"Statek nasz załadowany jest szynami, mocno przeładowany, ogromny sztorm. Wiem, że nie ma dla nas ratunku, fale zalewają statek, silniki przestały pracować, a wraz z nimi pompy. Próbowaliśmy opuścić szalupę. Woda zalewała ją jednak. Statek pogrąża się coraz bardziej w głębinę. Dalej nie mogę pisać. M/t "Nysa" 1965 r."

Dziś możemy prawie jednoznacznie stwierdzić, że ów list jest dziełem jakiegoś żartownisia. Jak czytamy w relacji kapitana Kristoffersona tragedia "Nysy" rozegrała się błyskawicznie i była kwestią zaledwie kilku chwil. Trudno przypuszczać, że jeden z marynarzy w tym czasie zamiast ratować statek i siebie pisał list, który następnie zamknął w butelce i wyrzucił za burtę. Trudno też uwierzyć, że jakimś cudem butelka wylądowała akurat na polskiej plaży. Takich wątpliwości co do autentyczności listu jest więcej, więc najprawdopodobniej nie był on niczym więcej, jak tylko kolejnym dramatem dla rodzin marynarzy...

Podczas gdy tragedia "Nysy" rozegrała się niemal bez świadków, to następna miała ich aż zanadto. Po wojnie władze ludowe chciały jak najszybciej odbudować flotę rybacką. Dlatego też w ekspresowym tempie powstawały kolejne projekty - uznanie i akceptację władz uzyskał tzw. projekt B10, którym był tzw. "supertrawler". Trzeba przyznać, że proces projektowania i budowy był niemalże ekspresowy - jednostek tych zbudowano w sumie aż 167 (111 przekazano w ramach "bratniej pomocy" ZSRR).

Jedną z takich jednostek była ST "Brda". Jednostka zbudowana w 1955 roku w Stoczni Gdańskiej miała wyporność 492 ton, długość prawie 60 metrów i osiągała prędkość blisko 13 węzłów. "Brda" wchodziła w skład floty Dalmoru i przez kilkanaście lat pod jego flagą łowiła na różnych akwenach. W swój ostatni rejs wypłynęła w roku 1975 r.

Ten rejs trudno było zaliczyć do łatwych - podczas jednej z wacht na mostku zemdlał pierwszy oficer. Okazało się, że Antoni Krajniak ma ciężkie zapalenie ucha środkowego i nawet dyspozycje wydane drogą radiową przez lekarza nie są w stanie poprawić jego zdrowia. Jakby tego było mało, na zdrowie narzekał również radiooficer. Załoga po cichu zaczęła mówić o pechu - wszyscy mieli bowiem w pamięci poprzedniego kapitana, który po wachcie schodząc ze schodów spadł łamiąc sobie nogi...

Dowódca "Brdy", kapitan Andrzej Zieliński, zdecydował się na przerwanie połowów i udanie się do duńskiego portu Hanstholm. Uznał go za bezpieczny - w końcu cumowała tam bliźniacza jednostka - "Barycz". Mimo niesprzyjających warunków manewr podejścia do portu wydawał się prosty. 9 stycznia 1975 roku, o godzinie 23, wydawało się że "Brda" bezpiecznie przycumuje do kei, a chorzy opuszczą jej pokład.

W tym momencie rozpoczął się dramat. Niespodziewanie jednostka uderzyła o dno, uszkadzając ster. Okazuje się, że kapitan Zieliński poprowadził "Brdę" zbyt blisko falochronu. Szybko rzucono obie kotwice i...rozpoczęto negocjacje. Kapitan Zieliński poprosił kapitanat portu o pomoc holowników, których port niestety nie posiadał.

Najbardziej frustrujące i zastanawiające było podejście dowódcy "Baryczy", kapitana Polimąki, który odmówił "Brdzie" pomocy tłumacząc się przemęczeniem załogi.

Gdy trwały rozmowy, rozpoczął się kolejny akt dramatu "Brdy". Silna fala zerwała statek początkowo z jednej, a następnie z drugiej kotwicy. Kolejna fala ustawiła jednostkę bokiem do falochronu, a następna cisnęła go w kamienne gwiazdobloki kładąc na burtę.

Załodze udało się opuścić wnętrze jednostki, ale tragedia trwała nadal. Na miejsce katastrofy przybył śmigłowiec ratowniczy, który uratował część załogi. Wydawało się, że ratunek dla wszystkich jest bliski: w końcu wypadek zdarzył się na falochronie, który w krótkim czasie zapełnili gapie próbujący ratować rybaków na własną rękę, ale ponieważ nie dysponowali jakimkolwiek sprzętem, ich próby były czysto iluzoryczne. W pewnym momencie jednak po raz kolejny nadeszła silna fala, która porwała 10 marynarzy.

Całkowicie niezrozumiałe jest to, co wtedy działo się na stojącej nieopodal "Baryczy". Część załogi nalegała na kapitana, by w rejon wypadku podpłynąć łodzią i pomóc w akcji ratowniczej. Kapitan Polimąka nie wyraził na to zgody, a marynarzy, którzy samoczynnie brali udział w akcji ukarał dyscyplinarnie.

Ostatecznie, w wyniku uderzenia w falochron ST "Brda" zatonęła, a wraz z nią śmierć poniosło 11 członków załogi (jeden z nich umarł na zawał serca w szpitalu).

Po tej tragedii ponownie zebrała się Izba Morska, która orzekła, że w tym wypadku ewidentnie zawiódł czynnik ludzki. Dowódcę "Brdy" uznano za winnego, gdyż nie posiadał odpowiednich kwalifikacji w zakresie manewrowania i kotwiczenia statku (pozbawiono go możliwości wykonywania funkcji dowódczych na statkach na okres 4 lat). Kapitan Polimąka, dowódca "Baryczy", usłyszał jedynie reprymendę za brak niesienia pomocy statkowi znajdującemu się w niebezpieczeństwie, ale nie pociągnęło to za sobą skutków prawnych.

Opinie (36) ponad 20 zablokowanych

  • Brawo za śmiałą i trafną ocenę wydarzeń sprzed lat (2)

    Podziwiać należy śmiałe paralele i ocenę polityczno ekonomiczną z tamtych mrocznych czasów, i czasem jestem zdumiony, jak udało mi się to piekło przeżyć, pośród tłoku służb bezpieczeństwa, bzdurnych decyzji i braku racjonalnych decyzji.
    W tamtym ponurym systemie, zaganiano nas do pracy przy odbudowie, pędzono do nauki,zmuszano do pracy, jeszcze nie zdałem końcowych egzaminów, a już musiałem odebrać nakaz pracy, z pogróżkami, że jeżeli się nie zgłoszę, grozi mi trzy lata odsiadki, no i ta polityka, od rana do wieczora, marksizm, leninizm i ciągłe pogróżki towarzysza Stalina.
    Nie ma to jak dzisiaj! Kończysz człowieku studia i możesz odpoczywać do woli. Nikt nie straszy, służb nie ma, możesz spokojnie pisać prawdziwy, wolny doktorat, nie trzeba wiedzieć co to wyporność, co to nośność, co to ładunek pokładowy, który jakiś niedouczony kapitan (po szkole podstawowej), kazał umieścić wysoko, więcej zresztą tego złomu, niż przewidywała nośność tego malucha. Dziwne, że drobnicowiec, zamiast drobnicy wiózł szyny morskie.
    Spotkała go zresztą kara boża, bo jak to można bezkarnie, w niedzielę, w styczniu, w sztormie "Dziesięć w skali Beauforta", przy falach o wysokości 10m (jak mierzone?) płynął, pewnie przymuszany przez pijanego politruka. Co za czasy!?
    Myślę, że warto odwiedzić najbliższy Kapitanat Portu sprawdzić jakie dokumenty musi przedstawić kapitan jednostki pływającej, by mógł opuścić port! O ile mogę sobie wyobrazić, że w PRL'u, władze bezpieczeństwa mogłyby wymusić na Kapitanie Portu i WOP'ie, to nie wyobrażam sobie tego w Leith, tam macki komuny nie sięgały.
    Nie to co dzisiaj. Wszystko odbudowane, a raczej już rozebrane, ślady zatarte, flota przetrzebiona, po co to komu?
    Pragnę przypomnieć nowożytnym doktorantom, że oprócz tych 167 trawlerów typu B10 (kilka odmian, zbudowano w tej stoczni jeszcze ponad 90 trawlerów B14, kilkadziesiąt trawlerów / przetwórni dla ZSRR, Polski, Holandii i innych.
    Chciałbym zwrócić uwagę naszym drogim doktorantom, że statki dla ZSRR, nie przekazywano w ramach "bratniej pomocy", jak to Państwo jadowicie sugerujecie ale sprzedawano za ruble dewizowe "informacja u Pana prof.Balcerowicza, gdyż polskiej gospodarce potrzebne były też inne produkty, choćby paliwa, oleje, gaz, rudy żelaza i inne produkty, których niestety nasi zachodni przyjaciele jakoś nie chcieli nam dostarczać!?
    Dla informacji dodam, że w samej Stoczni Gdańskiej, zabudowano tylko tysiąc statków, i to w pełnej gamie typów, jakie produkowano na świecie.
    Mniej więcej drugie tyle zbudowano w innych stoczniach polskich, czy się to Panom podoba, czy też nie, a wszystko pod czujnym okiem bezpieki. Pracowali tam ludzie z AK, WP, LWP, z Armii gen.Andersa, z sił zbrojnych na zachodzie, a nawet Marynarki carskiej, z okresu bitwy pod Czuszimą, byli byli żołnierze Wehrmachtu, i internowani w Szwajcarii, nikt nas nie dzielił i nie prześladował, podziały pojawiły się teraz i teraz wszystko uległo zniszczeniu! Komu to jest potrzebne?

    • 5 3

    • Trafna uwaga

      • 1 1

    • gdzieś dzwonia, ale w jakim kościele ?

      Jak już tak "jedziesz" na obsadzanie niedokształconymi ludźmi stanowisk decyzyjnych, to weź pod uwagę, że Katyń i Auschwitz to były czubki góry lodowej. Dwie fale represji dwóch odmiennych systemów totalitarnych jako główny cel postawiły sobie ex-terminację inteligencji polskiej jako siły wiodącej narodu polskiego.
      Tak więc polskie rybołówstwo właściwe początki miało pod kierownictwem holenderskich szyprów. Potem dopiero wprowadzano co bardziej doświadczonych rybaków polskich na stanowiska szyprów. To "potem" oznacza po roku 1960. Jeśli chcesz pisać prawdę to napisz iż ci nominowani musieli mieć nieskalana opinie w UB i bezwzględnie nie wolno im było jeść nożem i widelcem.
      I wierz mi, ze z politrukami ludzie morza sobie dawali radę, z kapusiami również.

      • 0 1

  • I po co tak szkalować ludzi?

    • 1 3

  • nie ma co szydzić, że z awansu społecznego, czyli z klucza partyjnego

    Kiedyś toważysz kończył wyższy uniwersytet marsizmu i leninizmu i był magistrem a dzisiaj?
    Jak popierasz partię wiodącą, robisz kwit na prywatnej uczelni i masz biały kołnierzyk i zero wiedzy i doświadczenia a przy poklasku bratniej partii doprowadzasz firmy do ruiny za fantastyczne pieniądze, jesteś radnym, posłem, senatorem... lokalnym, regionalnym, krajowym kacykiem, bogiem...

    • 3 0

  • widze ze kpt Gomulka mial takie kwalifikacje jak bartoszewski, ksywa profesor

    • 2 3

  • rekomendacja i awans towarzysza ustalony i nakazany przez egzekutywe i wadze nadrzędne PZPR i skutek jak opisany

    • 0 1

  • Kudowa Zdrój też (1)

    Podobnie skończyła :( Były to lata 80 , morze Śródziemne. Przesuniecie ładunku w czasie sztormu. Nikt nie przeżył. W moim bloku na Przymorzu mieszkalo kilku marynarzy z tego statku. Ogromna tragedia.

    • 3 0

    • Kpt.ż.w. Leszek Krogulski był naprawdę dobrym fachowcem, a to że cała seria statków typu "Zdrój" po drugim podobnym przypadku ("Busko-Zdrój") została wycofana z eksploatacji nauczyło nas jednego. Budując statek należy wyważać i respektować proporcje góry z dołem.

      • 1 0

  • Oj dzieci, dzieci - czas pójść do szkoły... (2)

    Ta wypowiedź, dotycząca WU ML i awansu społecznego, pokazuje, że głos w sprawie tamtego czasu i tamtych obyczajów, świadczy, że dyskutant jest człowiekiem młodym, a nawet bardzo młodym i chce koniecznie zabierać głos w sprawach, o których nie ma "zielonego pojęcia".
    WU ML, czyli Wojewódzki Uniwersytet Marksizmu Leninizmu", nigdy nie aspirował i nie posiadał uprawnień wyższej uczelni, nie nadawał dyplomów, nie upoważniał do zajmowania jakichkolwiek stanowisk! Po ukończeniu takiego kursu, głównie o charakterze ideologicznym, papierek ten można było zawiesić na ścianie gabinetu we własnym domu i imponować tym gościom i "następcom tronu"- nic więcej!
    Tu widać, jak wielką krzywdę wyrządzono i wyrządza się młodzieży, zakłamując historię, a to już jest jeden z "grzechów głównych" dzisiejszych "polityków" - gorąco polecam (tym politykom) serial "Ranczo", wyjątkowo trafnie obrazujący nasze stosunki i ocenę naszego stanu wiedzy i działania.
    Awans społeczny - dzisiaj wydaje się śmieszny, ale w latach powojennych pozwolił na ruszenie "do przodu" - ale to już inna sprawa! Niech w tej materii wypowiedzą się prawdziwi i uczciwi historycy!
    Skoro mowa o serialach i filmach, warto koniecznie powtarzać doskonale obrazujący serial "Sami swoi", oraz "Dom" i "Polskie drogi" to program minimum, dla zrozumienia tego co się tutaj stało.

    • 3 1

    • Taha :)

      Życie stwarza takie niespodzianki jakich logika nie dopuszcza.
      Miałem kolegę w pracy który zrobił sobie pieczątkę, a przed imieniem i nazwiskiem kazał postawić "mgr". Zapytany służbowo o podstawy stwierdził dumnie, ze skończył WUML :)

      • 0 0

    • Słusznie

      Towarzyszu.

      • 0 0

  • Hej, to trochę przesada!

    Między tragediami "Nysy" i "Brdy" nie ma nic wspólnego. O ile ja tu pamiętam, to mała "Nysa" była jednym z pierwszych statków zbudowanych na specjalne zamówienie od projektu dla PŻM, a "Brda" to był parowy trawler burtowy typu chyba B-10 lub B-14.
    Wraz z "Nysą" zginęła cała Załoga, a z "Brdą" jedenastu ludzi. "Nysa" przewróciła się na pełnym morzu, pokonana przez fale; "Brda" zginęła w porcie (!).

    • 1 0

  • Jak "Kudowa", to i "Busko"

    ...w odstępie nieco ponad dwóch lat (20.01.1983 i 08.02.1985). Też przesunął się ładunek, a w dodatku załoga statku ratowniczego pewnej służby, którą lubię, spóźniła się z wejściem do akcji! Z "Kudowy" uratowało się osiem lub dziewięć osób, a z "Buska" - jedna.
    Przy okazji wspomnień o katastrofach wypada dodać, że u źródeł każdej z nich są niestety błędy ludzi - tych na lądzie i czasem tych na morzu też. Niesławnej pamięci "Jan Heweliusz" zatonął, bo nikomu nie przyszło na myśl, żeby od początku niezbyt udany statek sprzedać po prostu na złom, a trzeba to było zrobić co najmniej dwa razy w odstępie kilku lat (wybryk w Ystad i pożar na morzu). Ktoś nie pomyślał, komuś nawet w głowie nie zaświtał pomysł - i mamy największą tragedię w całej pokojowej historii PMH.

    • 1 0

  • Centaur

    była jeszcze jedna taka tragedia (która rozegrała się na oczach gapiów) zatonięcie jachtu CENTAUR 15.10.76 "uderzenie w budowlę hydrotechniczną" czyli w trakcie wejścia do portu we Władysławowie. Załogę stanowili głównie byli podchorążowie WSMW w czasie rejsu już oficerowie MW (kilkanaście dni po promocji). Zginął między innymi mój kolega śp. ppor.mar. Janusz Florczyk, który praktycznie poszedł w rejs za mnie, gdyż z przyczyn osobistych musiałem zrezygnować. Jacht tonął na oczach ludzi stojących na falochronie (w tym członków załogi statku ratowniczego) rozbijając się o "gwiazdobloki" zabezpieczające falochron.

    • 3 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Gdynia wielu narodowości

spotkanie, wykład

Sprawdź się

Sprawdź się

Charakterystycznym, powszechnie rozpoznawalnym symbolem Gdańska jest:

 

Najczęściej czytane