Mija właśnie 35 lat od tragicznych wydarzeń na Rudnikach. Autokar jadący do Gdańska z Nowego Dworu Gdańskiego spadł z ok. 7-metrowego wiaduktu. Przypominamy zdarzenie, w którym zginęło pięć osób, a 49 zostało rannych.
Jednak wydarzenia tamtych zimowych dni w Trójmieście przez kilka dni były tłem wypadku, do którego doszło 15 stycznia 1979 r. Był poniedziałek, Trójmiasto budziło się ze snu. Z Nowego Dworu Gdańskiego do Gdańska przez Ostaszewo i Nowy Staw jechał autobus marki Jelcz należący do Państwowej Komunikacji Samochodowej (PKS-u). Ok. godz. 6 autokar miał dotrzeć do centrum Gdańska. Wiózł on głównie pracowników stoczni do pracy na dzienną zmianę.
Niestety autobus do Śródmieścia nie dotarł. Powód? Ok. godz. 5:50 pojazd z ok. 55 pasażerami wjechał na wiadukt nad linią kolejową, wiodącą na tereny rafinerii gdańskiej.

W pobliżu miejsca zdarzenia znajdował się budynek straży przemysłowej. To stamtąd niejaki pan Krajewski, pracownik rafinerii, niezwłocznie poinformował o tragicznym zdarzeniu drogowym Straż Pożarną, która stacjonowała przy Gdańskich Zakładach Rafineryjnych. Jednostka dotarła na miejsce jako pierwsza. Strażacy zaczęli uwalniać zakleszczonych pasażerów. W sumie w miejscu wypadku znalazło się 15 strażaków, ale tylko dzięki temu, że trwała właśnie zmiana i można było posłać więcej ludzi na ratunek.
Wypadek wydarzył się jeszcze przed świtem. Na szczęście jednostka straży pożarnej na owe czasy była bardzo dobrze wyposażona - posiadała agregat prądotwórczy i halogeny, które oświetliły miejsce wypadku. W ruch poszedł sprzęt, który z perspektywy czasu trudno nazwać sprzętem ratunkowym, czyli lewary, łomy, dźwigniki. Do akcji włączali się ludzie z zatrzymujących się autokarów. Dojechały także oddziały MO i karetki Pogotowia Ratunkowego.
Poszkodowani w wypadku byli transportowani karetkami do ówczesnego Instytutu Chirurgii Akademii Medycznej w Gdańsku. - Nasz instytut pełnił w poniedziałek ostry dyżur. O godz. 6:05 otrzymaliśmy telefon informujący, że zdarzył się wypadek z dużą liczbą rannych. Natychmiast ogłoszono pogotowie alarmowe. Objęło ono cały instytut, wszystkich lekarzy i pielęgniarki. O godz. 6:50 dowieziono pierwszego rannego. Ostatni dotarł do nas 7:15. Łącznie 23 osoby - relacjonował w ówczesnym Głosie Wybrzeża, prof. Stanisław Mlekodaj, szef instytutu.
Kolejne 13 osób trafiło do Kliniki im. prof. Kieturakisa na ul. Łąkowej. 11 poszkodowanych przewieziono karetkami do Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego przy ul. Nowe Ogrody. Natomiast dwie osoby przetransportowano do Szpitala Marynarki Wojennej przy ul. Polanki. Łącznie było 49 rannych. Dominowały u nich obrażenia kończyn dolnych i górnych, a także głowy. Najbardziej ucierpiały osoby, które siedziały w przedniej części pojazdu.
Niestety w wypadku zginęło pięć osób - Waldemar Bieliński, lat 28 (z Nowego Stawu), Zygmunt Cymer, lat 31 (z Ostaszewa), Irena Bebel, lat 41 (z Pruszcza Gdańskiego), Piotr Gutowski, lat 24 (z Trampowa) i kierowca autokaru - Zdzisław Pawlak, lat 41 (z Nowego Dworu Gdańskiego), co zresztą bardzo utrudniło ustalanie przyczyn wypadku.
Ostatecznie jednak za bezpośrednią przyczynę zdarzenia uznano utratę panowania nad pojazdem na skutek złych warunków drogowych. Niemniej ówczesna opinia publiczna za powód wypadku wskazywała brak zabezpieczeń drogowych na wiadukcie - m.in. barier energochłonnych, które mogłyby pojazd utrzymać na jezdni.